fot. P. Kwiatkowski

Słowo psuje obraz

Konińska legenda. Choć wydaje mi się, że słysząc takie określenie, z pobłażaniem uśmiechnąłby się pod nosem. Artysta niezwykle utalentowany, oszczędny w środkach, powściągliwy i – jak sam mówi – wciąż poszukujący, mimo, że tworzy od ponad 70 lat.  Wspaniały, otwarty człowiek. Malarz, grafik, rzeźbiarz, poeta, miłośnik sztuki, natury, Grecji i… siatkówki. Jan Sznajder zachwyca się światem, jest przyjacielem ludzi i zwierząt.

Gorące letnie dni, wszędobylskie słońce i cisza dworku w Posoce sprzyjają tworzeniu. Niemal każdego dnia Jan Sznajder rozstawia na ganku sztalugi i maluje. Choć w powietrzu czuć jeszcze zapach farb, nie zastałam artysty w trakcie pracy przy płótnach. Powitał mnie tymi słowami: „Obchodzę żałobę narodową”. Powód nietrudno było zgadnąć. To przegrany mecz finałowy polskich siatkarzy podczas Mistrzostw Olimpijskich w Paryżu. W czasach licealnych Jan Sznajder również grał w siatkówkę, a zainteresowanie sportem pozostało mu do dziś, choć do boksu w wydaniu kobiecym trudno mu się przekonać. – Wolę, gdy „babka” walczy na słowa – żartuje.  

Wystawa „Idiomy”

Uważny obserwator odkrywający świat i zgłębiający własną tożsamość. Wystawa jego dzieł zatytułowana „Idiomy” była ostatnią, jaką konińska publiczność mogła oglądać w Galerii Centrum Kultury i Sztuki „Wieża Ciśnień” przed jej remontem.

 

Jan Sznajder zdj. P. Kwiatkowski

Jego prace są wyrazem cichej rozmowy bez słów ze światem i sobą samym. 

Staram się nie nazywać swoich obrazków. Czasami zdarza mi się dać jak gdyby drogowskaz, przekaz, gdzie należałoby iść, w którą stronę. Jednak droga nie jest wytyczona dokładnie i nie wiadomo, co można na niej spotkać. Nie chcę mówić bardzo dużo, ponieważ de facto każde słowo psuje obraz, więc pozostańmy przy tym bez słów – stwierdził podczas wernisażu Jan Sznajder. Prace artysty mają barwy jak ze starego albumu ze zdjęciami. Szarości z domieszką błękitu, brudnej bieli, przydymione brązy, żółcące się czernie. – Pracuję właśnie nad tym, jak łączyć ze sobą kolory. Mogą się ze sobą nawet kłócić, ale żeby się łączyły – mówi artysta.

Na początku było światło

Muzeum sztuki ludowej zdj. P Kwiatkowski

W twórczości Jana Sznajdra ważną rolę odgrywa światło. – Pierwsze moje wspomnienia z dalekiego dzieciństwa są związane ze światłem właśnie. Byłem jeszcze bardzo malutki, kiedy w porze obiadowej kładli mnie rodzice do łóżeczka, żeby jeszcze po południu trochę przesypiał. Pamiętam, były takie zasłony, i to jest jedyne, co zapamiętałem z tamtego domu. One miały kolor trochę pomarańczowy, trochę żółty i przez nie przebijało światło. I ono było tak złociste, że je do tej pory pamiętam. To jest jedno takie moje wrażenie. A drugie wspomnienie dotyczy tego, że jako chłopiec mieszkałem na wsi i często przebywałem w domu mojego kolegi, który mieszkał w pobliżu tak zwanego wygonu dla krów. Te krowy pasły się na łące, a potem wracały wieczorami do swoich gospodarstw. Droga, którą szły, nie była brukowana, nie była utwardzona, tylko to był piasek i one robiły straszny kurz.

 

I to słońce, które przebijało przez ten piasek, dawało taki śliczny kolor. Ja ten kolor do tej pory pamiętam i chciałbym go powtórzyć w jakimś obrazie, w jakiejś farbie. Jeszcze mi nigdy nie wyszło – wspomina artysta.

Właśnie z powodu światła Jan Sznajder najchętniej tworzy obrazy na ganku dworku w Posoce. – Właściwie zimą nie mogę malować, ponieważ światło elektryczne mi przeszkadza. Ono w ogóle zmienia kolor. Kiedyś mi mówiono, że ja mam coś wspólnego z kolorystami, ale to nie jest tak. Po prostu bardziej chodzi mi o świetlistość barw. Jest taki malarz francuski, nieżyjący już. Nazywa się Georges Rouault. Najpierw pracował przez długi czas w pracowni witrażu, a potem wziął się za malarstwo i robił obrazy, które wręcz świeciły kolorem. U niego to polegało na tym, że nakładał farby laserunkowo. Przy kilkukrotnym nałożeniu wytwarzał się jak gdyby odblask tego koloru, ale również odblask światła. Jakby to było malarstwo witrażowe – opowiada koniński artysta. Georges Rouault należy do ulubionych twórców Jana Sznajdra.

Burza z kagankiem

Muzeum sztuki ludowej zdj. P Kwiatkowski

Jan Sznajder ukończył Studium Plastyczne w Warszawie, w pracowni prof. Mariana Tomaszewskiego. Był członkiem grupy plastyków „Nałęczów’56”. Swoje prace wystawiał w Warszawie, Tarnowie, Pułtusku, Płocku, Sandomierzu, Poznaniu i wielokrotnie w Koninie. Jaki był pierwszy obraz namalowany przez Jana Sznajdra?

 

Mój ojciec był nauczycielem wychowania plastycznego. Uczył w szkole w Lądku, mnie również. Ale to nie było dobrze. Dlaczego? Dlatego, że stawiał mi jakąś martwą naturę i ja tę martwą naturę robiłem bądź to węglem, bądź ołówkiem. Ja cieniowałem, a później przychodził ojciec, brał ode mnie ołówek i poprawiał. W końcu to nie wychodził mój obrazek, tylko jego. Ojciec malował olejnymi farbami. To były jeszcze czasy, kiedy były trudno dostępne i czasami samemu trzeba było je robić. W związku z tym mnie do nich nie dopuszczał. Kiedyś ojca nie było kilka dni, no i dorwałem się do tych farb ojcowych. Byłem już dorastającym chłopcem, miałem chyba 13 lat. Płeć przeciwna mnie zaczęła interesować, więc namalowałem taki obraz. To się nazywało „Burza”. Zachmurzone niebo miało kształt kobiety, która trzyma w ręku jakiś kaganek podobny do błyskawicy. Ojciec, gdy to zobaczył, najpierw mnie opieprzył, że wziąłem jego farby bez pytania, a potem zaczął krytykować ten obraz. Zresztą zupełnie słusznie, bo to było straszne.

 

To był zupełny bohomaz. Tak wyglądał mój pierwszy obrazek stworzony w celach artystycznych – śmieje się Jan Sznajder.

Do tej pory jest bardzo krytyczny w stosunku do swojej twórczości. – Nie mam takiej pracy, którą uznałbym za udaną i już chyba takiej nie stworzę. Zacząłem w tej chwili poprawiać dawne moje obrazy, które mi się przestały podobać. A niektóre, moim zdaniem, już się nawet nie nadają do poprawy. Jednak mam chyba pięć, może sześć prac, z których jestem zadowolony. Nie uważam ich za arcydzieła. Daleki jestem od tego, żeby być megalomanem. Chociaż podobno każdy artysta powinien nim być. Mnie to jakoś nie dotyczy. Młodość, a szczególnie młodość w sztuce, ma to do siebie, że człowiek chce swoimi pracami powalić wszystkich na kolana. To się później kończy i nastaje prawdziwy moment sztuki – mówi Jan Sznajder.

Nie chciał tworzyć artystów

Muzeum sztuki ludowej zdj. P Kwiatkowski

Artysta był instruktorem zajęć plastycznych dla dzieci w Domu Harcerza i Konińskim Domu Kultury.

 

Nigdy nie miałem na celu tworzenia artystów. Chodziło mi przede wszystkim o to, aby te dzieciaki patrzyły na świat własnymi oczyma, a nie poprzez narzucane standardy. Próbowałem w nich odkryć ich własny stosunek do rzeczywistości. Czy to się udawało? Wydaje mi się, że u niektórych powstała chęć odczytywania rzeczywistości poprzez patrzenie plastyczne – komentuje dawny instruktor. Jedną ze ścian w galerii w Posoce zajmują właśnie prace dzieci uczestniczących w tych zajęciach.  

Pamiątki po spotkaniach

W dworku na Posoce Jan Sznajder zorganizował muzeum sztuki ludowej, w którym zgromadził blisko 400 dzieł z południowej części Polski i najbliższych okolic.

 

Gdy ktoś poważnie traktuje sztukę, to musi sobie w którymś momencie zadać pytanie, skąd to się bierze. Pomyślałem, że takiej pierwszej iskry można by szukać u twórców ludowych. Więc zacząłem jeździć po różnych ośrodkach twórczości ludowej albo do indywidualnych osób. To byli wspaniali ludzie. Z wieloma z nich zawarłem bardzo sympatyczne znajomości, ale rozczarowałem się, jeśli chodzi o przyczyny ich twórczości. Okazało się, że oni robią coś dlatego, że, po pierwsze, chcą na tym zarobić, po drugie – daje im to jakąś ważność społeczną – wyjaśnia Jan Sznajder. Podczas tych spotkań  interesowali go przede wszystkim ludzie. Przedmioty były jedynie pamiątką po rozmowie, obecności, spotkaniu. – Chodziło mi o autora, a nie o przedmiot, który on wytworzył. To autor była dla mnie ważny. Ci wszyscy ludzie już nie żyją. Myślałem, że opracuję jakiś tekst o twórcach ludowych, bo oni w tej chwili żyją właściwie tylko w mojej pamięci i w tym, co mam w moich zbiorach – komentuje Jan Sznajder.

 

Galeria Jana Sznajdra zdj. P. Kwiatkowski

A pamięć ma wciąż świetną. O każdym eksponacie opowiada oddzielną historię: skąd dany przedmiot pochodzi, kim był jego autor, w jakich okolicznościach się spotkali. Zbiory oglądają uczniowie konińskich szkół, którzy przyjeżdżają do Posoki w ramach zajęć z historii czy języka polskiego. Spotkania z Janem Sznajdrem są okazją do poznania historii Konina, o której młodzież niewiele wie, a także do rozmów o sztuce.  

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
2
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0