Stare kino, nowa publiczność
Opublikowano:
21 lipca 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Kino, jak wiadomo, jest najważniejszą ze sztuk. Ale też jest przemysłem. Ten, zgodnie z logiką kapitału, musi dostarczać wciąż nowych produktów, by generować cyrkulację środków i napędzać cały system.
Tak to działa, a efektem są kolejne tytuły pojawiające się na ekranach kin, telewizorów, komputerów i smartfonów – oglądamy wszak już wszędzie i w każdych okolicznościach.
Nowe goni nowe i narzuca się mocą machiny promocyjnej jako ekscytujące, niebywałe, przełomowe czy po prostu najlepsze. W tym natłoku nie tylko kwestia artyzmu często staje się nieistotna, ale też trudno zatrzymać się, zastanowić. I wrócić do raz obejrzanego. Filmy nakręcone dekadę temu wydają się odległe o epokę. A te powstałe jeszcze dawniej, czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, nikną niemalże w zbiorowej niepamięci. Kino jako sztuka wciąż młoda ma swoją historię. I jest to historia warta poznania.
Krótka historia polskiego kina
Kino polskie także ma swoje interesujące dzieje, odbijające złożone koleje losu polskiego społeczeństwa. Pokazuje to cykl „Krótka historia polskiego kina” zorganizowany przez Stowarzyszenie Kin Studyjnych, w ramach którego od lutego w kinie Pałacowym w CK Zamek co miesiąc można obejrzeć jeden z wybranych filmów. Przegląd obejmuje obrazy powstałe między latami 50. a 80. Można dyskutować nad wyborem konkretnych tytułów. Żaden jednak z prezentowanych filmów nie jest przypadkowy. Każdy z nich z racji artystycznych czy społecznych zapisał się w historii polskiego kina.
Dobór filmowych obrazów pokazuje też rozmaitość poetyk i stylów, zróżnicowanie języków filmowych, którymi posługiwali się reżyserzy i reżyserki. Projekcja każdego z tytułów poprzedzona jest wprowadzeniem ukazującym kontekst, w którym film powstał, dla młodszego widza często nieczytelny, jego znaczenia, możliwości interpretacyjne. To rzecz niebagatelnej wagi, ponieważ cykl przyciąga w dużej mierze widzów, dla których kolejne tytuły stanowią faktycznie historię kina polskiego, a nie własne – odświeżane teraz – filmowe doświadczenie.
Popularność tego przeglądu wskazuje, że istnieje publiczność, dla której kino nie jest wyścigiem efektów i możliwości technicznych. Zresztą filmy bazujące na technologii starzeją się tak szybko jak ona. Filmy oparte na obrazie, oddziałujące nie technicznymi fajerwerkami, a światłem, barwą, kompozycją kadru, zjednoczeniem słowa i obrazu, mają magnetyczną moc przyciągania. Znajdują kolejne rzesze zainteresowanych podróżą filmowym wehikułem wyobraźni. Chociaż można wszystkie te filmy obejrzeć na płytach, czasami są emitowane w telewizji, istnieją platformy internetowe, na których są dostępne, to w kinie już nie goszczą zbyt często. A kręcone były przecież dla kina.
Kino jako budynek: wyciemniona sala, fotele, duży ekran – ma swoje znaczenie. Miało się skończyć w momencie wejścia na rynek kaset wideo, płyt DVD. Miały mu zagrozić coraz większe i doskonalsze ekrany telewizorów; platformy streamingowe, pozwalające uniezależnić się od repertuarów i z góry ustalonych godzin seansów. Kino jednak ze swą magią przetrwało. Trudno sobie wprawdzie wyobrazić częste niegdyś kolejki do kas na przyciągające publiczność tytuły.
Nie ma już koników, oferujących bilety na pożądane seanse z odpowiednią przebitką. Ale kino trwa, bo zapewnia intymny kontakt z obrazem, niezakłócany odgłosami codzienności, nieprzerywany telefonami, sprawami, które nagle domagają się uwagi.
Nic tego nie da w podobnym stopniu. Nie mniej ważny jest też ekran. Są filmy, które można oglądać bez szkody dla wrażeń na jakiejkolwiek wielkości ekranie. Są takie, które tracą wiele, jeśli są oglądane poza kinem. Kompozycja kadru, detale scenografii i kostiumów tracą na wyrazistości, umykają uwadze, gdy trzeba wytężać wzrok przed komputerem albo małym (a nawet dużym) telewizorem. Dać się pochłonąć obrazom filmowym – na to pozwala tylko kino.
Początek podróży
Cykl „Krótka historia polskiego kina” jest już na półmetku. Inaugurował go film niezwykle istotny dla polskiego kina i społecznych dyskusji także – „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy z 1958 roku. Po nim następowały kolejno „Pociąg” (1959) Jerzego Kawalerowicza, „Do widzenia, do jutra” Jerzego Morgensterna, „Nikt nie woła” Kazimierza Kutza i wreszcie „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka – ostatnie trzy z tego samego, 1960 roku.
Na najbliższą sobotę, 22 lipca, zaplanowany jest seans „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Jerzego Hasa. Ten wizjoner polskiego kina wpierw zekranizował w 1964, co wydawało się niemożliwe, „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego. Film pod tym samym tytułem uznawany jest za arcydzieło. Martin Scorsese, zanim jeszcze w Polsce się do tego zabrano, doprowadził do restauracji filmu, by obraz odzyskał wszystkie walory, ze względów technicznych nieco przyblakłe po latach.
W 1973 Has wyreżyserował podobnie niemożliwy film: oparty na prozie Brunona Schulza obraz „Sanatorium pod Klepsydrą”. Znalazł w nim wizualny ekwiwalent wizyjnej i onirycznej prozy maga z Drohobycza i stworzył dzieło niezwykłe i wyjątkowe. Jak w przypadku każdego filmu Hasa – niełatwe do interpretacji, stanowiące autorskie przetworzenie literackiego pierwowzoru, wzbogacające pulę odniesień i znaczeń. Do oglądania właśnie na dużym, kinowym, ekranie. Trudno sobie wyobrazić ogarnięcie bogactwa kadrów tego obrazu w małym, telewizyjnym wymiarze.
W kolejnych miesiącach na ekranie kina Pałacowego zagoszczą „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego, „Aria dla atlety” Filipa Bajona, „Gorączka” Agnieszki Holland i na koniec „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego. A to może być dopiero początek podróży.