fot. Marek Zakrzewski

Sztuka i okolice: Poplątanie

Nazbierało się tyle spraw w tym miesiącu, że trudno zdecydować, na czym się skupić, bo wszystko obchodzi, wszystko prowokuje, by dodać swoje „trzy grosze”: na aferze w teatrze gnieźnieńskim, na nowej Malcie, wystawie Jana Berdyszaka w Muzeum w Śremie, a może po prostu na coraz większym „poplątaniu z pomieszaniem”, w wyniku którego hejt łączy się w jedno z krytyką (albo: krytyka z hejtem), a to z kolei z szantażem emocjonalnym, z czego na ogół nie do końca zdajemy sobie sprawę?

No, bo tak: w Teatrze Fredry pani dyrektor zamiast pochylić się nad agresją swojego męża, a jednocześnie aktora sceny, którą kieruje, pisze w oświadczeniach, że ci, którzy zgłaszają problem, tak naprawdę uderzają w nią i chcą ją zmusić do dymisji. Hejtują (lub krytykują) wszyscy wszystkich i sprawa coraz bardziej przypomina węzeł gordyjski. Dajmy więc temu spokój na razie, zwłaszcza, że o nie ten teatr chodzi, ale o zjawisko, a przykładów na „poplątanie z pomieszaniem” pełno wokół, ot chociażby niedawna historia z poznańskich Ósemek.

W pierwszych dniach września wybrałam się na gościnny spektakl do poznańskich Ósemek. Temat ważny,  tym ważniejszy, że  pokazywany w przeddzień Narodowego Dnia Wspomnienia Gehenny Polskich Dzieci Wojny: opowieść o kobiecie, która znęcała się nad dziećmi uwięzionymi w obozie przy ul. Przemysłowej w Łodzi i po wojnie uniknęła jakiejkolwiek odpowiedzialności. Historia wstrząsająca sama w sobie, ale trudna do oglądania zupełnie z innego powodu, bo zastosowano tu nieco dziwny chwyt rodem z filmu obcojęzycznego (być może chodziło o niewykluczanie osób niesłyszących): równolegle z akcją, na tylnej ścianie, za aktorami, wyświetla się cały tekst, jaki pada na scenie, nie sposób więc skupić się na akcji, wzrok przyciągają zmieniające się literki, trzeba wybierać między oglądaniem a czytaniem.

 

Nie kupuję takich rozwiązań; nie wiem, jak aktorzy sobie radzili, jak radziła sobie pani reżyser, a do tego tekst mnie zwyczajnie irytował. Jakby wszystkiego było mało, twórcy postanowili sztukę opatrzyć swoistym posłowiem – spotkaniem ze sobą i historykiem, który po spektaklu miał dorzucić kontekst, czyli opowiedzieć, co jest prawdą. A ja jestem zwolenniczką teorii, że jeśli dramaturgicznie i interpretacyjnie wszystko dobrze zostało poprowadzone, nie trzeba czynić publicznie uzupełnień – te robi się samemu w zaciszu domowym. No, ale może tak to już nie działa, nie wiem.

Nazajutrz, z niemałym zdziwieniem, przeczytałam w komentarzu od reżyserki, że na Facebooku nastąpił atak na przedstawienie, przeprowadzony przez „grupę trolli” i ona prosi znajomych o pomoc w odparciu hejtu. Atak polegał na tym, że atakującym się… nie podobało. Weszłam na stronę, prześledziłam posty: faktycznie, jacyś ludzie, podpisani imieniem i nazwiskiem (czy aby na pewno więc trolle?), wyrażali swoją opinię na temat tego, co zobaczyli. Może niezbyt grzecznie, ale taka „uroda” portalu. Jeśli jednak powrócili do swoich wpisów po jakimś czasie, musieli zauważyć, że się im oberwało – i od twórców, i od wezwanych na pomoc przyjaciół. Przeczytali, że chyba spektaklu nie widzieli, że jak można krytykować taką opowieść. Oskarżonych o hejt hejtem zalano. Nie była to walka na argumenty, lecz przytyki osobiste. Podręcznikowy przykład poplątania pojęć: bo trolle czy nie trolle ani słowa nie napisały o problemie, ale o jakości tego, co zdarzyło się na scenie, czyli wizji reżyserskiej i scenograficznej, grze aktorskiej. Szantaż emocjonalny, jaki tu zastosowano, polegał na zlaniu w jedno inscenizacji i idei; jeśli temat ważny, nie mają prawa nie podobać się zastosowane środki artystycznego wyrazu…

 

Gabriel Garcia Marquez "Widzimy się w sierpniu", Wydawnictwo Muza

Gabriel Garcia Marquez „Widzimy się w sierpniu”, Wydawnictwo Muza

Coraz częściej tak się dzieje w naszym publicznym dyskursie. Ostre stawianie granic. Radykalizacja. „Jesteś z nami lub przeciwko nam”. Nie ma miejsca na rzeczową dyskusję. Ale to zaczęło się ładnych parę lat przed Facebookiem – według mnie wtedy, kiedy ogłoszono śmierć krytyki jako takiej: wiązało się z nagle obudzoną wśród recenzentów potrzebą bycia „odkrywcami”. Wielu chciało przejść do historii jako ci, którzy jako pierwsi dostrzegli buławę marszałkowską w plecaku początkującego reżysera czy reżyserki – lobbowali na ich rzecz, ustawiali festiwale, pisali, mówili, utrwalali w świadomości publicznej jakieś nazwisko.

Czasami trafiali. Najczęściej jednak po jakimś czasie nawet oni zauważali swoją pomyłkę. Błądzić jest rzeczą ludzką. Nie będę wymieniać nazwisk – środowiskowo są one dobrze znane, a tym razem nie chodzi o wskazywanie palcem konkretnych osób, a o zjawisko. Kiedy długo jest nijak, proporcjonalnie wzrasta potrzeba obcowania z wyjątkowością. Staje się ona tak silna, że wręcz na siłę się tę wyjątkowość znajduje. To stąd powszechne oklaskiwanie na stojąco każdego spektaklu w teatrze, to stąd te nasze medialne „ochy” i „achy” nad wszystkim, w czym uczestniczymy. Bo przecież się znamy, dokonujemy właściwych wyborów itd. A co z wielkością rzeczywistą? Ona jest zjawiskiem rzadkim! Czasami intuicja nam podpowiada, że coś takiego jest naszym udziałem, ale intuicja nie bierze się z niczego: to wynik doświadczeń, najogólniej rzecz ujmując. A doświadczenie w sztuce jest pochodną ilości i jakości doznań. Te zaś wynikają z konfrontacji. A te z kolei powinny przebiegać szeroko, nie ograniczać się do własnego podwórka. Dlatego, między innymi, tak ważne są festiwale o formacie międzynarodowym – bo jeśli ich nie ma, prowincjonalniejemy. Wsobność nigdy nie jest rozwijająca, kreatywna.

Dobrze więc, że znowu była Malta, niezależnie od jakości tego, co pokazywała w tym roku. Była multimedialna, jak świat wokół niej; powrotu do takiej jej formy, jaką prezentowała na początku, w czasach, kiedy za program odpowiadał Lech Raczak, już nie ma i być nie może, bo wszystko się zmieniło – teatr, potrzeby społeczne, idea festiwali. Była. Kolorowa, różnorodna, świetnie rozegrana piarowsko i medialnie. „Klikało się” odsłonięcie rzeźby Czarownicy, „klikało” rozsypujące się domino, kolorowych ludzi z parasolkami, wielkie dmuchane namioty i zdjęcia tańczącej na koncercie Dominiki Kulczyk.

 

Doskonale rozgrana też została sprawa przeniesienia spektaklu „Elizabeth Costello” Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego do Sali Ziemi. I nie ma znaczenia, że w tym nowym miejscu zwyczajnie tylko się było na spektaklu, a nie w nim uczestniczyło, bo w Sali Ziemi z trudem ogląda się nawet koncerty. Nie miało też znaczenia, że poruszane w rozmowach sprawy kobiet nic nowego do publicznej dyskusji nie wnosiły, że w ogóle cały ten temat powtarzał to, co już jest znane, obecne od dłuższego czasu. Ja tę edycję festiwalu traktuję przede wszystkim jako sygnał, że Malta nie zginęła i że wszystko wskazuje na to, że będzie trwać dalej, że Dominika Kulczyk poważnie potraktowała swoją nową inwestycję.

Teraz musi okrzepnąć na tym miejscu, odpowiedzieć sobie na parę pytań – czym ten festiwal ma być i w jaki sposób. Bo na razie jest o wszystkim i dla wszystkich, czyli jak głosi stara prawda… o niczym i dla nikogo. Celebryckim pudełkiem z czekoladkami, ładnie wyglądającym na kolorowych zdjęciach, które atrakcyjnie da się podpisać. Poczekamy, zobaczymy.

A żeby nie było z mojej strony tylko marudzenia, coś pozytywnego na koniec – coś naprawdę wyjątkowego, autentycznie wyrastającego ponad przeciętność… Ostatnio mało miałam czasu na czytanie „dla przyjemności”, dopiero więc teraz sięgnęłam po ostatniego Marqueza, którego uwielbiam od czasów „Stu lat samotności”, czyli od dawna. Jego realizm magiczny i sposób prowadzenia narracji sprawiają, że miewam problemy z… Olgą Tokarczuk. Tak! Nie zachwycam się każdą jej powieścią. „Empuzjon” szybko wyleciał z mojej pamięci. Na początku roku ukazała się książka, której Marquez za życia nie skończył, a którą jego rodzina, mimo wszystko, zdecydowała się pokazać światu: „Widzimy się w sierpniu” (Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza, 2024). Gorąco polecam ten drobiazg. Zaledwie sto stron, ale jakże smakowitych! I dzieje się tam magia, i jest piękna historia, i piękny język, choć tu już wielka zasługa tłumacza, Carlosa Marrodána Casasa. W takich chwilach jak ta uśmiecham się i myślę sobie, że światem można się zachwycić bez deliberowania o tym, dlaczego; zachwycić pięknem, z jakiego jest jednak utkany, choć ta struktura przypomina coraz bardziej pajęczą nić i trzeba pewnej uważności, by ją dostrzec oraz by jej nie zniszczyć. Nawet niechcący.

 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
6
Świetne
Świetne
4
Smutne
Smutne
1
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0