Ukąszenie skorpiona. Rozmowa z Romanem Warszewskim
Opublikowano:
2 grudnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Tegoroczny laureat konkursu im. Arkadego Fiedlera opowiada o tym, co tak zachwyciło go w Ameryce Łacińskiej, że postanowił udać się do niej na wiele reporterskich wypraw. „Jak już zacząłem żyć tamtym życiem, nawet jeślibym chciał, nie umiałbym zrezygnować” – opowiada.
Jakub Wojtaszczyk: Czego nauczył się pan od swoich mistrzów, Arkadego Fiedlera i Ryszarda Kapuścińskiego?
Roman Warszewski: Cierpliwości, która jest bardzo potrzebna, kiedy jeździ się po świecie. W pierwszej chwili często całkowicie inaczej odbiera się rzeczywistość. Dopiero po pewnym czasie, jak wsiąknie się w środowisko i daną społeczność, a także gdy jest się właśnie cierpliwym, wtedy widać więcej, dokładniej i lepiej.
JW: Czy nauki literackie również pobierał pan od mistrzów?
RW: Na początku na pewno tak. Obaj zarazili mnie ciekawością świata zewnętrznego. Pierwsza inspiracja jest bardzo istotna, ale później należy szukać już własnych szlaków i samodzielnie piąć się przez rzeczywistość.
JW: Co pan znalazł w Ameryce Łacińskiej, co obudziło chęć eksploracji kontynentu?
RW: Zanim wyjechałem do Ameryki Łacińskiej, chciałem jeździć przede wszystkim do Indii. Tam też odbyła się moja pierwsza podróż poza Europę. Szybko jednak zorientowałem się, że ten kraj za bardzo mnie wciągnie. Będę tam tylko medytował i w życiu niczego nie napiszę.
Postanowiłem, że jeszcze przyjdzie czas na Indie, co właśnie teraz się ziszcza. Natomiast przeskok do Ameryki Łacińskiej dokonał się dzięki mojemu zainteresowaniu badaniami pisma fasolkowego z Paracas Cavernas i Paracas Necropolis w Peru.
Dokonywałem też analiz pisma rongorongo z Wyspy Wielkanocnej. Moja pierwsza podróż do Ameryki Łacińskiej była jak ukąszenie skorpiona. To bardzo ważna wyprawa, bo już wtedy zacząłem zbierać materiały do książki o Świetlistym Szlaku [hiszp. Sendero Luminoso, skrajnie lewicowa peruwiańska terrorystyczna organizacja polityczno-wojskowa – red.] pt. „Pokażcie mi brzuch terrorystki”. Jak już raz tam trafiłem, nie mogłem nie wracać. W sumie w Ameryce Łacińskiej byłem co najmniej czterdzieści razy.
JW: Czy fascynacja regionem ewoluowała?
RW: Tak! Ameryka Łacińska była jak wir, który mnie wciągał. Na początku było to zainteresowanie zewnętrzne. Im więcej wiedziałem o regionie i więcej widziałem, tym więcej rozumiałem. Nauczyłem się też języka keczua, Indian z wysokich Andów. Dlatego miałem dostęp do wspólnot tubylczych, które żyją całkiem na marginesie cywilizacji. Jak już zacząłem żyć tamtym życiem, to nawet jeślibym chciał, nie umiałbym zrezygnować.
JW: Poświęcił pan Ameryce Łacińskiej w sumie kilkanaście książek. Co do pisania skłoniło pana tym razem?
RW: Do napisania tomu „Pierwsza wojna polsko-indiańska. Ameryka Łacińska w pół drogi” skłoniła mnie… pandemia. Postanowiłem w tym czasie dokonać pewnej rekapitulacji i przejścia po większości krajów regionu, które odwiedziłem. Poszczególne rozdziały się ze sobą łączą. A całość zamyka klamra. Moja ścieżka reporterska jest nadal otwarta. Właśnie powstaje kontynuacja książki.
JW: W „Pierwszej wojnie…” opisuje pan m.in. swoją pierwszą wspinaczkę na Vinicuncę, bardzo popularne Tęczowe Góry…
RW: Popularne od niedawna, bo dopiero od momentu, kiedy lody i śniegi się stopiły, ukazując kolory skał. To znak zmian klimatycznych.
JW: Nie zatrzymuje się pan na warstwie wizualnej, tylko opisuje trudy wędrówki.
RW: Bywało gorzej, np. podczas wspinaczki na masyw Chimborazo w Ekwadorze. Dotarłem wysoko, poza linię śniegu i lodu. Wędrówka na Vinicuncę to średni kaliber. Poszedłem tam ciekawy kolorów, bo jestem estetą.
Kręci mnie coś, głównie dlatego, że jest ładne.
To był też pierwszy impuls, tak podobny do tego, który spowodował, że zwróciłem się ku wspomnianym archaicznym pismom. Powiem panu, że góry, o których rozmawiamy, wyglądają znacznie lepiej niż na zdjęciach! Cieszę się, że dostrzegł pan moje starania głębszego wejścia w narrację, bo faktycznie nie zatrzymuję się tylko na powierzchni wizualnej.
JW: Często jednak omija pan turystyczne szlaki. Poza nimi trudno o tylko piękne obrazki, bo jest tam i brutalna historia, i kryzys społeczno-ekonomiczny. Istotne dla reportera?
RW: Bardzo interesuje mnie zderzanie przeciwstawnych zjawisk, które w Ameryce Łacińskiej często dzieją się równolegle. Tworzą kontrast i uwypuklają absurd rzeczywistości. Gdy podróżuję, dostrzegam wiele współistniejących skrajności. Z jednej strony ogromną biedę, a z drugiej wielkie bogactwo; nowoczesność i zacofanie. Te wątki szczegółowo pokazuję w książce „Q’ero. Długowieczność na zamówienie”.
Opisuję moją wizytę u tytułowego plemienia, osiadłego wysoko w Andach, które właściwie żyje tak jak Inkowie.
Zresztą z badań genetycznych wynika, że Q’ero są z nimi najbliżej spokrewnieni. Wycofali się w góry i tam zachowali nie tylko swoją specyfikę obyczajową, ale i genetyczną. Nie wymieszali się z innymi Indianami. Żyją na bardzo prymitywnym poziomie, co jednocześnie sprzyja osiąganiu bardzo długiego wieku. Przedstawiciele plemienia żyją nieraz ponad sto lat.
JW: W jednym z rozdziałów wraca pan do Nazca, gdzie spotykają się dwa twierdzenia – naukowe i magiczne…
RW: Naziemne rysunki stworzone z systemu linii, z których Nazca słynie, są wytworami miejscowej kultury. Rysunki są wielkie, ponieważ lud miał dużo ludzi i dużo czasu. Natomiast pojawiają się głosy, że stworzyli je kosmici. To znamienne, bo nie docenia się możliwości człowieka. Potrzebujemy ingerencji sił nadprzyrodzonych. Tymczasem jak się postaramy, możemy osiągnąć bardzo wiele.
Rysunki z Nazca najprawdopodobniej mają coś wspólnego z kalendarzem i następstwem pór roku, a także z występowaniem wody, ponieważ to teren bardzo suchy.
W ten sposób ludy oznaczały miejsca, gdzie płyną podziemne strumienie, będące na granicy tego płaskowyżu. Później te rzeki zostają przechwycone przez podziemne kanały. W pewnych miejscach można do nich zejść spiralnymi schodami. Indianie Nazca umieli też latać balonami na ogrzane powietrze. W taki sposób kierowali rozsuwaniem kamieni na powierzchni skalisto-piaszczystej pustyni, by stworzyć wspomniane rysunki.
JW: Już poza Nazca poznał pan osoby, które „magicznością” się pałały, prawda?
RW: Tak, miałem kontakt z różnymi szamanami, którzy zażywali substancje halucynogenne. Sam też brałem udział w takich rytuałach. Moim zdaniem spożywanie ayahuaski, czyli rośliny halucynogennej, na terenie dżungli doprowadziło do powstania mitu o El Dorado, czyli złotym mieście. To halucynacje sprawiały, że rzeczywistość zaczynała błyszczeć jak złoto. Tymczasem Hiszpanom wydawało się, że przebywają w złotych ruinach miasta, niegdyś zbudowanego przez Indian. Nie rozumieli, że to tylko przestrzeń psychiczna.
JW: Doprowadziło to do konkwisty.
RW: Tak, ta wiara stała się jej motorem. Moim zdaniem dziś El Dorado znajduje się kościołach zbudowanych przez konkwistadorów. Wnętrza kipią złotem.
JW: Czytając pana książkę, zastanawiałem się, czy człowiek jest w ogóle w stanie w pełni opisać to, co przeżywa, podróżując…
RW: Oczywiście, że nie jest. Dlatego do książki dodałem podtytuł „Ameryka Łacińska w pół drogi”. Region jest tak różnorodny, że nie jestem w stanie objąć go w całości. Reporterzy są jak ślepcy po raz pierwszy próbujący opisać słonia. Jeden dotyka trąby i twierdzi, że słoń jest jak wąż. Drugi chwyta ucho i uznaje, że słoń przypomina wachlarz. Trzeci dotyka nogi i stwierdza, że słoń jest jak drzewo. Kolejny bada ogon i uważa, że słoń przypomina linę. Jeszcze inny dotyka boku słonia i twierdzi, że słoń jest jak ściana. Podobnie reporterom pozostaje jedynie widzenie fragmentaryczne. Nie porywajmy się na syntezy, bo tak skazujemy się tylko na niepowodzenie.
Roman Warszewski (ur. 1959, Elbląg) – pisarz, dziennikarz i podróżnik, autor wielu książek, w tym kilku bestsellerów. Laureat prestiżowych nagród, niestrudzony globtroter, tropiciel zagadek przeszłości. Wielokrotnie przebywał w Ameryce Południowej i Środkowej, które zna jak własną kieszeń. W swych wojażach dotarł aż na Wyspę Wielkanocną. Spotykał się i przeprowadzał wywiady z noblistami, terrorystami, dyktatorami, prezydentami i słynnymi szamanami.