Zapach jesieni, czyli wyrażajmy się!
Opublikowano:
19 listopada 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W 2015 roku wziąłem sobie za punkt honoru oddać zapach jesieni za pomocą fotografii, w dodatku czarno-białej. Wdychając woń mroźnego lub wilgotnego poranka, przemierzałem z aparatem fotograficznym okolice przyrodnicze dostępne wówczas mojemu poznaniu, by dać wyraz swoim emocjom. Cykl fotograficzny udał się i czeka na swój ekspozycyjny czas.
Podobnie jest teraz: eksploruję okolice dostępne mi, poznaniakowi, ale tym razem swoje przyrodnicze spostrzeżenia opisuję Państwu na bieżąco w formie artykułów. Dziś obserwował będę przede wszystkim ptaki, tym bardziej, że pogoda sprzyja, dzień jest słoneczny, choć chłodny.
Wychodząc z klatki schodowej nad zachodnim horyzontem od razu zauważam księżyc dążący po pełni do III kwadry.
Do tego dużą mewę w oddali, lecącą niejako pod księżycem. Przyłożyłem lornetkę do oczu i natychmiast mewa „zmieniła się” w białą czaplę. Żółty dziób, ciemne nogi, a reszta to czysta biel rozpostarta na tego samego koloru skrzydłach. Wielkość plus minus czapli siwej, głowa jakby jeszcze bardziej skryta w esowato zgiętej szyi. Co za niespodzianka!
Las Komunalny Miasta Poznania
Odzywa się sroka, przekrzykując samochody jadące po ruchliwej ulicy. Gawron żeruje na trawniku, jego pobratymcy siedzą gdzieniegdzie na okolicznych budynkach. Godzinę jedenastą „wybija” przelatujący na tle czystego nieba kwiczoł. Wchodzę w gęstą zabudowę jednorodzinną, co oznacza, że hałas ulicy powoli zanika i zaczynam słyszeć odzywające się tu i ówdzie wróble i sikory. W grupce przelatują prawdopodobnie dzwońce.
Na czubku przydomowego świerka usiadła modraszka.
Tyle działo się po drodze. Wchodzę wreszcie do Lasu Komunalnego Miasta Poznania i, choć nazwa ta brzmi mało przyrodniczo, to tablica z nią otwiera wrota do jednego z ważnych poznańskich klinów zieleni. Z ciekawością czytam zakazy i nakazy z tablicy i stwierdzam, że chyba nie wszyscy jeszcze posiedli umiejętność „odszyfrowywania” pisma obrazkowego, wydawałoby się najprostszego do zrozumienia. Bo jeśli ktoś idzie tu z psem, to zwykle ów podopieczny nie jest pod kontrolą na smyczy. Czasem słyszę tylko, że czworonóg nie gryzie. Szkoda, ale chyba nie wszystkie psy są bezzębne, a te z uzębieniem mogą ugryźć zawsze, choć zgadzam się, że nie zawsze powinny. Zawsze też zdumiewają mnie monologi właścicieli czworonogów:
„Brutus! No co ty robisz? Poważny jesteś?!”
Odpowiedź psiaka nie następuje…
Swoim „kiksaniem” (głos: kiks-kiks-kiks) wita mnie dzięcioł duży. Tu również sikory plotkują o minionym niedawno poranku. Oburzył się (na to?) kos, który nie chcąc już chyba dłużej słuchać tych dialogów, z głośnym weto odleciał w inne miejsce lasu. Na trawie odnajduję jeszcze nieliczne miejsca dotknięte przymrozkiem. Kiedy już stoję na brzegu jeziora, ogrzewa mnie słońce, które przy drugiej linii brzegowej oświetla całą scenerię ściany lasu.
W ten sposób światło wydobywa aktorów tego naturalnego spektaklu: wydaje się, że głównymi bohaterami są tu aktualnie, w trzeciej dekadzie października, klony, buki i topole.
Odezwał się dzięcioł zielony, jego głos szybko przemieścił się po wodzie wprost do moich uszu. – Tiu-tiu-tiu – oznajmił rześko już z innego miejsca, ale wciąż po drugiej stronie jeziora. Żółcie, pomarańcze, brązy i zielenie odbijają się w jeziornej tafli. Na pobliskim drzewie usiadła grupka czyżyków, dyskutująca ochrypłymi głosami żywo, ale dyskretnie. Nad wodą pojawił się kormoran, który chyba zatrzyma się tu na drugie, a może już trzecie śniadanie. Podchodzę i obserwuję go. Jest jeden. Nagle, znikąd, pojawia się drugi – po prostu zakończył nurkowanie. Zauważyły mnie, ale nurkują dalej. Teraz wynurzyły się równocześnie. Po kolejnym zanurzeniu wyłoniły się już znacznie dalej ode mnie.
Przeleciała nad nimi mewa śmieszka, a chwilę po niej, świszcząc skrzydłami, w kierunku na zachód przemieściła się nad wodą para kaczek krzyżówek. Nurkowanie kormoranów trwa tu najczęściej od kilkunastu do kilkudziesięciu sekund. Tym razem jeden z ptaków wynurzył się stosunkowo blisko mnie, drugi jeszcze bliżej. Gdy ten ostatni uporał się z rybą, która wyraźnie nie chciała bezrefleksyjnie poddać się procedurze przełknięcia, odleciał kawałek dalej. Za chwilę z wody zerwały się już oba ptaki. Czyżby był to koniec śniadania?
W ich miejsce pojawiły się dwie pary krzyżówek, które na ognistokolorowym tle rozpalonych słońcem drzew (da się to ująć bardziej płomiennie?), a więc na tym tle: wyglądały bajkowo, bajecznie, żeby nie powiedzieć – instagramowo…
W pewnym momencie tam, gdzie nie powinien jechać samochód (patrz: pismo obrazkowe na wspomnianej tablicy) – przejechał samochód, a tam, gdzie mógłby pojawić się kolejny bohater tej opowieści, czyli nad wodą – pojawiła się czapla siwa. Przyleciała prawie niepostrzeżenie, zdradziła ją jednak niebagatelna wielkość (około sto siedemdziesiąt centymetrów rozpiętości skrzydeł może robić wrażenie).
Młodzież szkolna
Wracam na ścieżkę. W oddali odezwał się pełzacz, w pobliżu: cyk-cyk-cyk – inny ptak, który nie chciał ujawnić mi swojego wizerunku, a więc i jego tożsamość pozostała tajemnicą, mimo usilnych obserwacji. Dał się też słyszeć kowalik. W pewnym momencie przystanąłem na chwilę, a pod nogami usłyszałem jakby szelest.
„Spadło mi coś?” – pomyślałem.
Albo tylko wiatr uwolnił jakąś napiętą wcześniej łodygę? Za chwilę jednak sytuacja powtórzyła się i szarobrązowe maleństwo z ciemną pręgą na grzbiecie, biegnącą wzdłuż ciała, niczym strzała przemknęło wśród roślin, ukazując się moim oczom na ułamek sekundy. Nie brakuje tu myszy polnych.
Niedaleko lecącego przy drugim brzegu gołębia, pojawił się ptak drapieżny – krogulec. Może szukał tam właśnie jakichś gryzoni? Oba wspomniane ptaki przeleciały nad parą żerujących na wodzie łabędzi niemych. W polu widzenia lornetki dostrzegłem też ważkę różnoskrzydłą, która leciała wysoko nad wodą. Od razu zrobiło mi się cieplej na sercu, przypomniało mi się lato: obok wiosny, czas największej liczebności ważek. Lornetka ujawniła też – na długo przed tym, nim mogło to uczynić oko nieuzbrojone – stado ptaków krukowatych. Za chwilę były już widoczne dla każdego: przeleciały nad wodą w kierunku z północy na południe: gawrony i kawki w liczbie około sześćdziesięciu osobników. Usłyszałem też „kątem ucha” przelatujący klucz gęsi.
Ostatnim stadkiem, a raczej rozproszoną grupką, którą przyszło mi obserwować, była młodzież szkolna, zapewne licealna, co do zasady: biegnąca wokół jeziora. Jedni więc biegli, drudzy szli, powłócząc nogami.
Wielu z słuchawkami w uszach lub na uszach, aż zacząłem się zastanawiać, czy nie było to częścią zadania – nałożyć nauszniki w postaci słuchawek zamiast czapek. Niewielu było bez słuchawek – to głównie ci, którzy rozmawiali. Nie szczędząc przy tym słów o mocno kontrowersyjnym pochodzeniu i brutalno-przykrym brzmieniu. Uczono mnie, że takim językiem nie przystoi się posługiwać, przynajmniej nie bez należytego powodu (a dla wielu i powód nie usprawiedliwia takiej mowy). Wydaje mi się, że mijane, dialogujące zwierzęta, które spotykałem po drodze, nie używały takich słów.
I tak, od słowa do słowa, dochodzę do konstatacji: słowa uczą, przykład pociąga. Przestańmy więc kląć, nawet pod nosem. Młodzi to słyszą i, nie wiadomo czemu, chyba chcąc być jak dorośli (?!), tego akurat uczą się wnikliwie i szybko.
Zamiast „przecinków wyrazowych”, zacznijmy używać poprawnej składni z odpowiednią interpunkcją. Dobrze byłoby, abyśmy wyrażali się dobrze.
Tym bardziej, że każdy z nas jakoś się wyraża. Mówiąc, fotografując, rysując, malując, śpiewając, komponując, tańcząc czy wreszcie pisząc. Gdy na co dzień wyrażamy się dosadnie, wulgarnie, oceniająco, możemy nie umieć podjąć konstruktywnej dyskusji. Albo tylko „dyskutujemy” wypowiadając swoje racje, bez chęci zrozumienia lub choćby wysłuchania drugiej strony. W przyrodzie jest ona – dyskusja – na wagę przetrwania.
Niestrudzenie przypominam: jesteśmy częścią przyrody! Rozsądnie byłoby przetrwać.