Zinfest
Opublikowano:
25 listopada 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Są niezależni od grantów, sponsorów, instytucji czy rynkowych wymagań. W listopadowy weekend wydawcy z całej Polski spotkali się na Zinfest – targach zinów i artbooków.
Zinfest, targi zinów i książek artystycznych, Inkubator Kultury Pireus w Poznaniu, 8–10 listopada 2019, organizatorki: Nina Budzyńska i Małgorzata Mycek z Wydawnictwa BOMBA.
MICHAŁ SITA: Kogo zaprosiłyście na targi?
WYDAWNICTWO BOMBA: Zaprosiłyśmy wszystkich. A później musiałyśmy niestety dokonać selekcji, bo zgłosiło się wiele osób.
Czym kierowałyście się przy wyborze wystawców?
Wybrałyśmy takich, którzy mieli najwięcej do pokazania. Tutaj, na targi, starałyśmy się zaprosić tych, którzy mają swój biznes trochę bardziej „rozhulany”, dlatego że zgłosiły się też osoby z jednym zinem w bardzo niskim nakładzie. Te prace, pojedyncze książki artystyczne, pokazałyśmy na wystawie w Domie. Finalnie nikogo nie odrzuciłyśmy.
Są tu ręcznie wykonane publikacje wydane w kilku egzemplarzach, są i bardziej znane wydawnictwa drukujące w technice risografii, jak Oficyna Peryferie czy X-Press, ale też dziewczyny z Paper Beats Rock czy Krzysiek Orłowski – traktujący ziny jako równoległy do wystaw fotograficznych i książek obszar działań wydawniczych. Same też produkujecie własne ziny. Jak byście je określiły?
Zakres pojęcia zinu stał się szeroki. My staramy się działać na zasadzie otwartych naborów. Co jakiś czas ogłaszamy temat, np. śmieci, praca w gastronomii albo drag queen. Rzucamy hasło, zbieramy prace, przygotowujemy otrzymane materiały i drukujemy. Staramy się, by nasze ziny były otwarte na zewnętrzne punkty widzenia. Poruszamy też ważne tematy. Zależy nam, żeby to nie były ziny o głupotach, ale by coś ze sobą niosły. Dwa z nich poruszały temat ekologii. Jeden krytykował pracę w gastronomii, temat trudny i nienagłaśniany.
Dlaczego dystrybuujecie je w ten sposób? Dlaczego zin?
Bo to działanie oddolne i niezależne. Na tym nam zależy, nie musimy nikogo pytać, czy jest dobrze, nie chcemy być zależne od cudzych pieniędzy. Ta forma jest jedynym wyjściem. A ziny to też gorący temat. Coraz więcej twórczyń i twórców je robi.
Żeby ominąć instytucjonalne zależności?
Dlatego że to jest najprostsze. Nie potrzeba mieć ani wielkich pieniędzy, ani nikogo się prosić, ani za bardzo kombinować. Wystarczy minimalny nakład środków i pomysł, żeby wydrukować gazetę, którą może czytać kilkadziesiąt osób.
Wydawnictwo BOMBA – zajmuje się zinami i książkami artystycznymi, organizuje imprezy i wystawy, utrzymując otwartą formułę prezentacji muzyki, sztuk wizualnych i literatury.
Stojące za BOMBĄ artystki to:
NINA BUDZYŃSKA – studentka grafiki warsztatowej na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, działa w obszarze projektowania graficznego, ilustracji i jest DJ-ką. Wolałaby mieszkać na Teneryfie i nie pracować. Zbiera na własne riso.
MAŁGORZATA MYCEK – studentka malarstwa na UAP. Zazwyczaj jest malarką, ale czasem też śpiewa piosenki, gotuje i chodzi na demonstracje. Uwielbia pozować przed obiektywem. Marzy jej się własna pracownia z miejscem na risograf.
KATARZYNA WĄSOWSKA / OSTRØV
Jak się funkcjonuje bez pieniędzy? Co daje wam wydawanie publikacji minimalnym nakładem środków?
KATARZYNA WĄSOWSKA: Nie jest łatwo, ale daje to pełną swobodę. Jest w tej pracy mniej organizacji, a więcej tworzenia. Czasami odnoszę wrażenie, że działając na zasadach większych instytucji, zanim dojdzie do tego, że zaczniesz cokolwiek robić, już ci się odechciewa – bo tyle trwa samo uruchomienie całego procesu. A nam podoba się to, że możemy spontanicznie podejmować decyzje. Jest pomysł – robimy. Proces wydawniczy trwa u nas kilka miesięcy. Rzadko kiedy pracujemy nad czymś przez rok. Bo jak nie masz pieniędzy, to też ci się odechce pracować nad czymś dłużej niż chwilę.
Te ograniczenia przekładają się na treści publikowane w waszych zinach?
Myślę że tak, ale dzieje się to nieświadomie. Dopiero z dystansu zauważyłam, że pojawia się taka prawidłowość: trashowy styl albo druk podłej jakości dobieramy do tematów, nad którymi pracujemy, bo takie rozwiązania techniczne pasują do tych tematów. Ale może być też tak, że podświadomie wybieramy tematy, które dają się zrealizować z użyciem supertanich rozwiązań. W ten sposób finansowe ograniczenia wpłynęły na wizualny aspekt naszych publikacji.
Jakie macie nowości?
„Sea for Inlanders”. Żyjemy w brudnym mieście, w Poznaniu, nie ma tu dostępu do morza, jest za to ogromny smog. Wymyśliłam zatem gazetę, która nie będzie jak zwykła gazeta – naszpikowana informacjami – ale zamiast tego sprawi, że będziesz mógł sobie wyobrazić, jak oddychasz świeżym powietrzem. To druga praca z cyklu narzędzi pomocowych pozwalających przetrwać w mieście.
Wcześniej zrobiłam dżunglę w kiosku. Na przełomie lutego i marca, kiedy wszystko jest szare, na Śródce postawiłam w kiosku lightbox z dżunglą. W dzień dżungla zlewała się z tym, co na zewnątrz, a w nocy świeciła wewnątrz kiosku. To też w jakiś sposób miało pomóc przeżyć w miejskim środowisku.
Ze świeżynek w czytelni mamy też publikacje kolektywu artystycznego z Makao. Pomyśleliśmy, że świetnie będzie zrealizować współpracę między dwiema małymi inicjatywami, ale taką wielką, interkontynentalną.
KATARZYNA WĄSOWSKA – fotografka, studiowała psychologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i fotografię na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Laureatka Grand Prix Poznań Photo Diploma Award 2019. Współtworzy poznański kolektyw wydawniczy Ostrøv.
MIKOŁAJ TKACZ i MARTYNA BOLANOWSKA
Wydajecie rysunki wspólnie?
MIKOŁAJ TKACZ: Przez przypadek wspólnie zrobiliśmy jeden zin. Wydrukowałem scenariusz komiksu, poszliśmy na piwo, Martyna zaczęła rysować po tym scenariuszu i zrobiliśmy z tego książeczkę. Szesnaście stron, kadr po kadrze, jeden rysunek na stronie.
Swoje rysunki pokazujecie w oryginale na wystawach, ale też w robionych ręcznie książeczkach i komiksach wydawanych w większych nakładach. Ty, Mikołaju, działasz też w sieci, gdzie rysunki zyskują zasięg liczony w dziesiątkach tysięcy odbiorców. Jak znajduje się wśród tych publikacji zin?
Rysunki w formie zinów zaczęły się od „Maszina”, kiedy byłem nastolatkiem. Zebrałem z internetu twórców, których ceniłem, i razem z nimi zrobiliśmy publikację. Później, już na studiach, założyliśmy grupę Maszin. Gdy zacząłem wydawać „Maszina”, był on faktycznie produkowany nieco lepiej niż pozostałe ziny z tego okresu i miał bardzo dobry odbiór w środowisku komiksiarzy. Dzisiejsza popularność „Nieśmiesznych Rysunków”, realizowanych z Michałem Rzecznikiem w sieci, wynika z tego, co robiliśmy wcześniej, z doświadczeń pracy nad „Maszinem”.
Później na papierze wydawałem coraz mniej i dopiero teraz okazuje się, że warto wrócić do tego medium. W Polsce ludzie powoli zaczynają traktować jako coś normalnego to, że kupuje się wydruki.
MARTYNA BOLANOWSKA: Dopiero niedawno odważyliśmy się podejść do tego tematu bardziej konsekwentnie. Wcześniej zdarzało mi się sprzedawać oryginały rysunków, ale robiłam to bardzo niechętnie. Trudno mi było się ich pozbyć, mam do nich bardzo osobisty stosunek. Wydruk cyfrowy w tym pomaga. To już nie jest to samo co pojedynczy oryginał. Z wydrukiem jakoś łatwiej się rozstać.
MT: Mam tak samo. Nie wszystko rysuję na papierze, oryginały mam czarno-białe, kolorowane są później w komputerze. Ostateczna cyfrowa wersja rysunku, którą ludzie znają, jest inna niż oryginał. I tych odręcznych, szkicowych wzorów mi szkoda. Może bliskim znajomym łatwiej je podarować, ale komuś obcemu sprzedawać trudniej. Te rysunki są za bardzo ulotne, żeby je tak traktować. Można by jedynie mieć w domu ksero i na bieżąco kopiować oryginalne wersje do zinu.
Więc zin to jedyny sposób, żeby podzielić się waszą pracą rysunkową? Żeby ktoś mógł sobie kupić taki rysunek?
MB: Tak, małymi krokami się do tego przyzwyczajamy, a ziny pomagają. Chociaż to też nie jest takie proste. Mam na przykład zin w jednym egzemplarzu, bo jeszcze nie do końca akceptuję tę granicę między oryginalną pracą a czymś powielanym. Jakoś nie mogę się przełamać, żeby z większym rozmachem do tego podejść, żeby zrobić kilkadziesiąt egzemplarzy…
MT: Wydając niewiele sztuk i trafiając do niedużej liczby osób, zachowuje się część osobistego charakteru, właściwego rysunkom.
Po drugiej stronie sali macie ziny fotografów, którzy traktują swoje wydawnictwa jak zwykłą ścieżkę dystrybucji. Chcą, żeby ich prace, zamknięte w formie dopracowanej publikacji, trafiły do jak najszerszej grupy odbiorców. Do tego służą im ziny.
MT: Oddaję teraz do druku książkę ze swoimi rysunkami i mam z nią pewien problem. Ma 200 stron i wysoki nakład, a nie mogę przestać przejmować się tym, że będą tam błędy, niedoróbki. Pierwszy raz muszę być perfekcjonistą, czyszczę ją od pół roku. Boję się o szczegóły, detale. Podczas gdy w innych warunkach takie same błędy w swoich rysunkach i zinowych publikacjach bardzo lubię.
Dopiero skanując do książki brudne z natury rysunki, muszę się zastanawiać, na ile ich błędy przeszkadzają. Które z nich powinienem zostawić, a które usunąć. Po procesie czyszczenia skanów uświadomiłem sobie, że jednak najchętniej bym te rysunki kserował i układał w zin, mechanicznie powielając przypadkowe elementy obrazu, jak robiłem to kiedyś w „Maszinie”, gdy byłem nastolatkiem. Te brudy i przypadkowość są jednak ważnym elementem oryginalnych rysunków, w zinie naturalniej się je powiela.
MIKOŁAJ TKACZ – rysownik, autor komiksów, muzyk eksperymentator. Ukończył multimedia na Akademii Sztuki w Szczecinie, obecnie pracownik tej uczelni i doktorant Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Autor licznych wystaw, w formie drukowanej wydał między innymi komiksy „Przygody Nikogo”, „Nieznany geniusz”, ziny „Spałem, ale wstałem”, „Surowy człowiek”, „Opowieść o tym, jak księżniczka witemberska bez posagu została Matką Carów Rosji” i kilkanaście innych. W sieci, razem z Michałem Rzecznikiem, publikuje komiksowe paski pod szyldem „Naprawdę Nieśmieszne Rysunki”.
MARTYNA BOLANOWSKA – studiuje grafikę warsztatową na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, zajmuje się głównie rysunkiem i krótką formą komiksową, bardzo lubi robić plakaty na wydarzenia muzyczne i szyć książki.
KATARZYNA ZOLICH
Ziny fotograficzne, bo o takie chciałbym cię zapytać, to bardziej ulotne wydawnictwa, łatwiejsze w produkcji, powstające w niższych nakładach, niewymagające takich pieniędzy jak książki. Traktuje się je jako prostsze i łatwiejsze medium?
KASIA ZOLICH: Nie powiedziałabym, że zin to rodzaj wydawnictwa wymagający mniej czasu niż książka. Nie powiedziałabym też, że zin jest prostszy albo że książka fotograficzna jest czymś szerszym, podsumowaniem, retrospektywą. Nie. To, jaką formę wybiera się dla wypowiedzi, zależy od tego, co chce się powiedzieć.
Czasami jest tak, że ziny rzeczywiście są jakąś przerwą w życiorysie fotografów, kiedy są oni zmęczeni długoterminową pracą i chcą zrealizować coś, co wymaga mniej czasu i może natychmiast dotrzeć do publiczności. To im daje chwilę oddechu. Ale zdarza się też, że ziny czy małe nakłady są podsumowaniem dużych działań albo częścią większych projektów, gdzie granica skali między zinem, książką a wystawą się zaciera.
Dobrym przykładem jest „Alternative Facts” – według nas to zin, ale jest to też jednocześnie katalog wystawy. Czyli obiekt spełniający kilka funkcji naraz. „Alternative Facts” nie prezentuje eksponowanych prac jak zwykły katalog, jest czymś więcej. Główny wątek stanowią tu obrazy, które były tylko małą częścią ekspozycji. Narracja jest poprowadzona w zupełnie osobny sposób. Taki zin to autonomiczny twór.
Ta lekka i łatwa w produkcji forma publikacji jest jednak charakterystyczna dla zinów. Jakie to ma konsekwencje?
Zdarza się, że forma zinu sprzyja opowiedzeniu historii bardziej prywatnych lub poruszaniu tematów nacechowanych społecznie – treściom, które z różnych powodów powinny trafić do wielu osób, jak ulotka. Zin fotograficzny jest rzeczywiście tańszy od książki i chociaż obiektywnie dociera do niewielkiej grupy odbiorców z naszej „bańki”, to nie zmienia faktu, że historycznie jako medium ma duży potencjał dystrybucyjny. Zin jest tani, łatwy w produkcji, może być szeroko rozprowadzany.
Kiedy organizowaliśmy Art-Bibułę, przyjechał Łukasz Szulc, badacz queerowych zinów z czasów PRL-u. Dla mnie jego temat zainteresowań to idealna wykładnia, czym zin może być współcześnie. W PRL-u zinami queerowymi zajmowali się wyłącznie ludzie mający dostęp do drukarni. Drukowali więc pierwsze egzemplarze, wysyłali je pocztą, a odbiorcy powielali je na ksero i wysyłali dalej. Ziny żyły własnym życiem. To, o czym mówisz, czyli krótsza forma pracy nad publikacją, może być częścią definicji zinu jako czegoś, co ma być pokazane wielu osobom, nośnikiem doświadczenia, którym chcesz się podzielić.
Jak może to działać współcześnie?
To, co dobrze opowiada się w formie zinowej publikacji, to treści mogące dokonać pewnej subwersji na tej publikacji. Przykład: makieta z warsztatów, które organizujemy razem z Paper Beats Rock. Dziewczyna pojechała na wycieczkę do Czarnobyla. Jeśli pokazać same zdjęcia, mielibyśmy do czynienia z normalną, pełną banałów opowieścią o wycieczce do Czarnobyla. Mimo że zdjęcia są świetne, wszyscy, szczególnie po obejrzeniu serialu, dokładnie spodziewamy się, co możemy na nich zobaczyć.
Jednak dzięki temu, że to papierowa publikacja, pojawiła się jeszcze jedna warstwa znaczeń, jakie dało się eksplorować; wszystko to, co działo się dookoła wycieczki – całe otoczenie kapitalistyczne, pamiątki, przedmioty na sprzedaż, funkcjonowanie gospodarki ruin. W makiecie przedstawiamy więc zdjęcia, ale robimy to w formie folderu reklamowego. Dzięki temu historia nabiera nowej jakości. Bardzo trudno byłoby to osiągnąć w formie wystawy. Folder reklamowy, który tu cytujemy, jest czymś szeroko dostępnym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Czuję, że dobre ziny służą właśnie temu – zmieniają zastane znaczenia.
KATARZYNA ZOLICH – razem z Kasią Ewą Legendź pod szyldem fundacji Paper Beats Rock zajmuje się szeroko pojętą kulturą wizualną, prowadzi warsztaty zinowe, organizowała targi książek, a w tym roku pierwszą edycję festiwalu fotobooków Paperlust. Zajmuje się self-publishingiem, a w ramach „Małych Nakładów” uruchamia bibliotekę online polskiego self-publishingu.