fot. L. Bielak

Maciej Marcisz o kryzysie tożsamości millenialsów

Maciej Marcisz w nowej powieści „Znaki zodiaku” przygląda się swojemu pokoleniu w kryzysie – tożsamościowym, związkowym, ekonomicznym. W wywiadzie opowiada m.in. o pracy nad książką, wchodzeniu w szufladki i dlaczego awans klasowy to najbardziej chodliwy towar na rynku literackim.

Jakub Wojtaszczyk: O twoich książkach pisze się, że mogą w nich przeglądać się twoi rówieśnicy, millenialsi. W „Znakach zodiaku”, według mnie, dominującym tematem jest próba budowania tożsamości na braku – kasy, talentu, czegoś wyróżniającego. Myślisz, że to zmartwienie osób po trzydziestce?

Maciej Marcisz: Mam taki nowy żart: kiedy mężczyzna pisze książkę, to jest to oczywiście od razu powieść o całej ludzkości. Kiedy kobieta pisze książkę, to rynek robi z tego powieść kobiecą. A jak Marcisz pisze książkę, to musi być o millenialsach.

Jasne, zapewne zasłużyłem sobie trochę na tę szufladkę i sam się w nią wprowadziłem. Pewnie, piszę o ludziach po trzydziestce. Niektórzy z nich stoją na rozstajach dróg. Ale czy od razu mówimy tu o obrazie pokolenia? Nie jestem pewien i im więcej o tym myślę, tym mniej wierzę w duże różnice pokoleniowe, szczególnie w 2024 roku. Uważam, że różnice między stylami naszego życia bardzo się wypłaszczyły. Jesteśmy do siebie coraz bardziej podobni. Wszyscy podobnie żyjemy, mamy dostęp do internetu i mediów społecznościowych, 50-latkowie zajmują się medytacją, a 60-latkowie słuchają podcastów o samorozwoju.

 

fot. L. Bielak

fot. L. Bielak

Jednocześnie coraz mocniej wytracają się obowiązkowe punkty, które należy odhaczyć w pewnym wieku: wyjście za mąż, dziecko, etat, mieszkanie. Wizja, w której musimy w określonym czasie podjąć decyzje, a później ponosić ich konsekwencje do końca życia, przestaje obowiązywać. Do pewnego stopnia ciągle żyjemy w starych, zdezaktualizowanych narracjach i oczekiwaniach dotyczących tego, jak powinno wyglądać nasze życie.

Dziś, mając trzydzieści lat, nie jesteśmy nawet w przewidywanej połowie. Na początku „Znaków zodiaku” moi bohaterowie czują się w obowiązku realizować te stare narracje. Później zauważają, że już nie trzeba.

JW: Twój główny bohater, Maks, popularny pisarz, tożsamość buduje na ściemie…

MM: Maks jest inspirowany Édouardem Louisem, francuskim pisarzem, który zasłynął autobiograficznymi powieściami o pochodzeniu i awansie klasowym. W swoim kraju ma jednocześnie opinię bożyszcza i mitomana. Czy życie jednej osoby naprawdę mogłoby pomieścić te wszystkie opisane okropieństwa, przeżycia i dramaty? Niektórzy zaczynają w to wątpić. Nie mam żadnych realnych podstaw, by nie wierzyć Louisowi, ale trzeba przyznać, że jego najnowsza powieść „Zmiana” to trochę „Dziewczyny z Dubaju” w wersji Annie Ernaux. Tak więc mój Maks jest takim Édouardem, tylko z Polski. Wymyśla swoją biografię – trudne dzieciństwo, wychowanie na wsi wśród przegranych transformacji, biedę, znój, dyskryminację, ojca alkoholika i matkę półanalfabetkę. Jesteśmy w takim momencie w kulturze, gdzie tożsamość bywa często kartą przetargową do uzyskania medialnego zainteresowania, i ta tożsamość twórcy staje się często istotniejsza niż jego dzieło. Dziś w Polsce chłopskie pochodzenie jest intrygujące i pożądane przez rynek. Za jakiś czas, kiedy ono się znudzi, mile widziana będzie inna opowieść. Historia Maksa to mój mały komentarz na temat tego zjawiska. Żartuję sobie z niego, choć nie chcę, by ktoś myślał, że krytykuję twórców, którzy w nim uczestniczą. Oni tylko grają w narzuconą grę.

JK: Narzuconą przez kogo?

MM: Przez rynek. Kapitalizm, który wszystko zamienia w towar. Tożsamość jest obecnie jednym z najcenniejszych. Rynek nieustannie pożąda nowych tożsamości i nowych ludzkich opowieści, opowieści, których „jeszcze nie było”.

 

fot. L. Bielak

fot. L. Bielak

Bierze na tapetę nową – a przez nową mam na myśli jeszcze niezużytą przez masową narrację – tożsamość i zamienia ją w produkt. Spójrzmy chociażby na bycie gejem – z perspektywy rynku tożsamości to już jest zupełnie nudne i „stare”. Jeśli chodzi o historie LGBTQiA+, teraz rynek wchłania historie osób niebinarnych i transpłciowych. Niebawem one też zostaną przemielone, znudzą się i przyjdzie pora na coś nowego.

Szczególnie w Polsce ta opowieść brzmi dość ironicznie, bo można odnieść wrażenie, że bycie gejem narracyjnie jest już kompletnie znormalizowane i nieintrygujące, co nie przeszkadza nam żyć w systemie, w którym ciągle nie mamy podstawowych praw.

JW: Przyglądasz się rodzimemu światkowi wydawniczemu, w którym działasz przecież na kilku poziomach. Ile w tym opisie szczerej krytyki, a ile hiperbolizacji?

MM: Opowieść Maksa na pewno jest hiperbolą – ktoś słusznie zwrócił mi uwagę, że autobiograficzne kłamstwo pisarza nie stałoby się w Polsce aż taką sensacją. Jeśli chodzi o świat wydawniczy, po prostu żartobliwie opisuję realia. Ludzie pracujący w literaturze są fantastyczni. W ramach gry, która jest trochę jak kasyno, bo nigdy nie wiadomo, co okaże się sukcesem, a co porażką, starają się robić coś fajnego i dobrego. W każdym wydawnictwie, niezależnie od tego, za jak komercyjne jest uważane, pracują ludzie, którzy uwielbiają książki i kochają literaturę. A że żyjemy w paradygmacie nieustannego wzrostu, słupki muszą rosnąć, a kolumny w tabelce świecić się na zielono. 

JW: W jednej z rozmów powiedziałeś, że „dzisiejszy obieg kultury mocno opiera się na tożsamościach”. Sam działasz w mediach społecznościowych i sprzedajesz pewien obraz siebie. W jakiej tożsamościowej szufladce medialnej ty, jako twórca, się znajdujesz?

MM: Oczywiście prezentowana w mediach społecznościowych tożsamość jest selekcją wszystkich naszych cech. Mnie można byłoby skategoryzować chyba jako książkowego chłopaka z sąsiedztwa. W tym kontekście od pewnego czasu myślę dużo o paradoksie familiarności. Aby trafić z przekazem, szeroko pojęci twórcy, czy mówimy o artystach, czy twórcach contentu, zapraszają obserwatorów przez media społecznościowe do swoich domów.

 

fot. L. Bielak

Pokazują, co jedzą, dzielą się zdjęciami z wakacji, pokazują swoje koty, partnerów, czasem rodzinę. Wszystko to buduje wiarygodność, która później przekłada się na siłę w sprzedawaniu produktów – swoich własnych lub tych, za których reklamę im się zapłaci. Twórcy czerpią korzyści z wytwarzania wrażenia, że obserwatorzy są ich koleżankami i kolegami.

Zaskakuje mnie późniejsze zdziwienie twórców i twórczyń, że ktoś faktycznie traktuje ich jak prawdziwych znajomych: w realnym życiu chce się do nich przytulić, oczekuje, że pójdzie się z nimi na kawę lub powie, jeśli jest się chorym.

Sami do tego doprowadzamy. Trudno później mieć pretensje do ludzi, że naruszają nasze granice. Ciągle o tym myślę, zastanawiam się, jak to zrównoważyć i jak nawigować tą familiarnością.

JW: Wróćmy do „Znaków zodiaku”. Zaczynasz od cytatu z Virginii Woolf: „Nigdy nie udawaj, że rzeczy, których nie posiadasz, nie są warte posiadania; to chyba dobra rada”. W kontekście powieści brzmi on jak beka z ostentacyjnie lewackich millenialsów. Zgodzisz się z tym?

MM: Nie o tym myślałem, kiedy umieszczałem motto z Woolf, ale na pewno można to tak czytać (śmiech). Dobrze czasem pośmiać się z kawiorowej lewicy, szczególnie jeśli samemu się do niej należy.

JW: Twoi bohaterowie i bohaterki, nie tylko „Znaków zodiaku”, ale też i poprzednich powieści, zafiksowani są na posiadaniu rzeczy, ich konsumpcji. Skąd to zainteresowanie?

MM: Bo jestem zodiakalnym Bykiem! (śmiech). OK, żartuję. To znaczy trochę nie, ale przejdźmy do poważnej odpowiedzi. Mam się za pisarza obyczajowego – w tym sensie, że interesują mnie obyczaje ludzi, ich modele zachowania. Myślę, że konsumpcja i posiadanie rzeczy jest interesująca literacko; w opisywaniu tego, co i jak ludzie konsumują, widzę jeden ze swoich literackich tematów. Ktoś powie, że literatura powinna zajmować się tylko istotnymi zagadnieniami. Ale, co pochłania nam najwięcej czasu? Ile razy dziennie podejmujemy kolejne konsumpcyjne wybory? Skoro ludzie potrafią przez cztery godziny roztrząsać temat najlepszego SPF-u do twarzy, prowadzić na ten temat internetowe śledztwa i wypytywać znajomych o rekomendacje, myślę, że literatura – niekoniecznie każda, ale moja na pewno – powinna to uwzględnić. Szczególnie taka, która chce być realistyczna.

JW: Wspomniałaś o horoskopie, który, jak tytuł wskazuje, jest istotnym elementem twojej nowej powieści. To temat dziś szalenie popularny. Ale czy stawianie tarota i czytanie przepowiedni na kolejny miesiąc jest dla młodszych pokoleń łatwą odpowiedzą na coraz bardziej skomplikowaną rzeczywistość?

MM: Astrologia i tarot, które poznałem w trakcie pracy nad książką, nie są dziedzinami podsuwającymi łatwe odpowiedzi. Profesjonalni astrologowie i astrolożki mówią, że gazetowe horoskopy to największa krzywda, którą spotkała ich dziedzinę. To właśnie te teksty spłycają rzeczywistość. Wizja, według której każdy, kto urodził się w danym miesiącu, ma wspólne cechy i wspólny los, wydaje się uproszczona i taka jest. Tzw. „prawdziwa” astrologia uważa, że każdy z nas ma swój astrologiczny odcisk palca.

 

fot. L. Bielak

fot. L. Bielak

Kosmogram, czyli zrzut nieba z miejsca i dokładnego czasu, kiedy przychodziliśmy na świat. Żeby go ustalić, trzeba znać nie tylko dzień, ale i godzinę urodzenia, najlepiej z dokładnością co do minuty. Dopiero wtedy poznamy – co uważam jest piękne i symboliczne – wycinek tego, jak wyglądał układ gwiazd w momencie, kiedy pojawiliśmy się na tym świecie. Czy wierzę, że to działa? Czasem tak, a czasem nie. Zdaję sobie sprawę z efektu horoskopowego.

Między astrologią a fikcją literacką widzę dużo podobieństw. Obie te dziedziny mają jednocześnie status prawdy i nieprawdy. Wiemy, że powieści prezentują wymyślone historie wymyślonych postaci, co nie przeszkadza nam w nie wierzyć, przejmować się losami bohaterów i przeżywać wzruszeń. Potrafią też zmieniać nasze postawy, inspirują nas do zmian i refleksji na temat naszych wyborów. Zarówno astrologia, jak i fikcja literacka opierają się na podstawowej magii, co do której mam stuprocentową pewność, że istnieje – magii języka i tego, jak język oddziałuje na nasze umysły i rzeczywistość.

JW: „Znaki zodiaku” zapełniają przedstawiciele i przedstawicielki „społeczeństwa zmęczenia”, wyzyskujący samych siebie. Gdzie mogą szukać oddechu? W Toskanii, gdzie dzieje się akcja powieści?

MM: Tak, tylko tam (śmiech). A tak już całkiem serio, pojawienie się na rynku genzetów pokazało nam, że można zachować równowagę między życiem zawodowym a prywatnym. Zaczynamy się od nich tego uczyć. Przed naszym pokoleniem i pokoleniem naszych rodziców jeszcze spora praca, by spróbować oduczyć się kultury zapierdolu – bardzo możliwe, że to praca na całe życie.

 

Maciej Marcisz – pisarz, zawodowo związany z branżą wydawniczą, autor „Taśm rodzinnych” (W.A.B., 2019), jednego z najczęściej komentowanych debiutów ostatnich lat, i „Książki o przyjaźni” (W.A.B., 2021). Jego opowiadania ukazywały się̨ na łamach „Wakatu”, „Pisma”, „Vogue’a Polska” i „Gazety Wyborczej”. Wraz z przyjaciółką prowadzi Nowy Klub Czytelniczy. Pochodzi ze Śląska, mieszka w Warszawie.

 

Spotkanie z pisarzem odbędzie się w księgarni Bookowski w CK Zamku w Poznaniu, 2.07 o 19:00.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0