Dla miłośników fotografii kolorowej – październik
Opublikowano:
7 listopada 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nadszedł czas - a mowa tu o jednym tylko, za to tytułowym miesiącu - w którym jesień nie wahała się dłużej i zapukała do naszych drzwi. Są pośród nas tacy, którzy bardzo tego nie lubią; inni natomiast - wprost uwielbiają i, co za tym idzie, czekają na tę porę roku. Jednego nie można jesieni odmówić: kolory ma znakomite.
Wystarczyło wyjść z domu, by się o tym przekonać. A tegoroczny październik zawarł w sobie wszystko: od początkowych, poletnich jeszcze zieleni, po soczyste żółcienie, pomarańcze, rudości i czerwienie. Kiedy zza chmur wychodziło słońce, nie tak już wysoko biegnące po niebie jak w minionej porze roku, scena wprost wypełniała się żywymi, kojącymi kolorami.
Tegoroczna jesień wchodziła na wielkopolską ziemię z początku nieśmiało, ledwie dotykając ją pierwszymi rześkimi nocami i porankami, poprzez chłodne dni, które kazały nam zmienić garderobę (nie wszyscy zauważyli to w porę), a na przygruntowych przymrozkach skończywszy.
Te ostatnie zdążyły skłonić niektórych kierowców pojazdów mechanicznych do rozpatrzenia zakupu nowych akcesoriów do walki z lodem na szybach. Pojawiły się również mgły.
Spacer pierwszy
Udałem się na północne rubieże Poznania. Przeszedłem przez mostek poprowadzony nad śródleśną strugą. I już na nim dało się dostrzec symptomatyczne dla jesieni opadnięte liście. Kropla wody na gałązce drzewa, skrząc się w słońcu, zaświadczała o niedawnych opadach. Pojawiające się tu i ówdzie owocniki grzybów poświadczały, że wilgotność jest na całkiem odpowiednim dla nich poziomie.
Przygodnie napotkany pies pasterski, za zgodą właściciela zapozował do fotografii, niemniej już po pierwszym pstryku ziewnął przeciągle, co sprowokowało fotografa do wykonania drugiego ujęcia.
Krople na liściu nie zdążyły jeszcze wyparować, a w konarze leżącym na ziemi dostrzegłem jakby oblicze łani. Nie uciekała, więc spokojnie ją sportretowałem. W promieniach słońca, na pniu drzewa wygrzewała się niejedna ważka.
Spacer drugi
Zachodni klin zieleni wpuszcza do Poznania trochę świeżego powietrza, przewietrza miasto. Powinniśmy więc o niego bardzo dbać, jak o każdy z poznańskich klinów zieleni, które wyróżniają nasze miasto i które zasługują na szczególną ochronę – bardziej nawet z pobudek czysto egoistycznych niż ekologicznych: ta zieleń jest nam potrzebna jak tlen, którego dostarcza!
Ten klin jest ostroją dla przyrody i ludzi. A co to oznacza: dbać o klin zieleni? Przede wszystkim i po prostu: nie przeszkadzać mu trwać. Jego atutem jest zawarta w nazwie: zieleń. I niech tak pozostanie.
Jeśli wprowadzimy tam za dużo infrastruktury, nawet tej małej i nawet w imię wygody – teren ten straci swój urok i moc sprawczą. Jeśli uczynimy z niego kolejną ostoję nie przyrody, a cywilizacji, której to cywilizacji wokół nie brakuje, wówczas nawet tam nie będziemy mogli złapać tak potrzebnego w gonitwie miejskiej tchu.
A póki co, ufnie wobec ludzkich planów, jakby z nadzieją, że starczy nam zdrowego rozsądku, liść klonu położył się na ziemi. Przebarwił się jakoś tak pięknie, różowo. Smagane wiatrem drzewa, muskając się konarami, wydawały – wydawać by się mogło – dźwięki, których nie można usłyszeć nigdzie indziej.
Orzeszki bukowe stworzyły dywan dla stóp i rowerowych kół. Buki zachwycały kształtami pni, bujnych koron, zielonymi i przebarwiającymi się liśćmi. Topola płonęła ognistą koroną jesiennych barw, wprost zmuszając przechodniów do zachwytu i utrwalania tego cudu w pamięci tak zwanych, jakże romantycznie, elektronicznych urządzeń przenośnych. Czerwone liście, ale także czerwone jagody rzucały się w oczy. Zwłaszcza te ostatnie: nie tylko ludziom, ale i ptakom.
Spacer trzeci
Jest w Poznaniu takie miejsce, w którym można podziwiać przyrodę bez obaw, że pies puszczony bez smyczy nagle podbiegnie i przestraszy (przeczytałem ostatnio na furtce wielce pouczającą tabliczkę: „Dobry pies gryzie!”) lub pędzący rowerzysta najedzie (biorąc pod uwagę brak wyobraźni niektórych rowerzystów, mierzony zresztą prędkością przelotową osiąganą przez nich w uczęszczanych miejscach, zwłaszcza przez tych kierujących rowerami elektrycznymi – nawet chodzenie w kasku mogłoby nie pomóc; ewentualnie porządna średniowieczna zbroja…).
To Ogród Botaniczny Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Tym samym, jest to dobre miejsce dla miłośników fotografii, którzy, często zapominając o Bożym świecie, wykonują swoje dzieła.
Rosarium zwabiło grupę seniorów zaopatrzonych w aparaty fotograficzne, którą tamże oprowadzałem – kształtami, kolorami, zapachami kwiatów, a co bardziej wnikliwych obserwatorów: kroplami wody na płatkach kwiatowych. Zwabiło skutecznie i na długo. Ale przecież ogród to nie tylko róże. To również liście różnych barw, takież owoce i krajobrazy.
Plener nasz przebiegał w zmiennej pogodzie jesiennego poranka i przedpołudnia. Zaczęło się od gęstych porannych mgieł, które stopniowo zanikały. Skwapliwie skorzystało z tego słońce, a wraz z nim, wszyscy fotografujący.
Odkryliśmy tego dnia, nie po raz pierwszy zresztą, że wystarczy zacząć zwracać uwagę na świat i jego detale otulone światłem, by odkryć, że jest on – ze swej natury – całkiem fotogeniczny…