Pani ogrodu, tropicielka słów
Opublikowano:
30 kwietnia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Krystyna Miłobędzka, poetka obok większości współczesnych miar, w której pisarstwie zadziwiająco łączy się trudność mówienia ze spełnieniem języka; pani Krystyna, osoba, która – jak nikt od dawna – wypowiedziała siebie najpierw w pełni sprawnych, a później w „kalekujących” wierszach.
Po kolei – na tyle, na ile to możliwe – trzeba się z tej opinii wytłumaczyć.
Spotykałem ludzi bardzo oczytanych, piszących z powodzeniem, którzy mówili o niej, że w dzisiejszej poezji jest największa. Inni, ostrożnie dobierając słowa, podkreślali, że nie istnieje nikt oryginalniejszy od niej. A jeszcze inni, że ją kochają.
Miłość do poety? Wydaje mi się, że zetknąłem się z tym parę razy w odniesieniu do poetów nie tylko po prostu wybitnych. Wybitność, a nawet wielkość nie zawsze rodzi takie przywiązanie, czasami wywołując „tylko” szacunek czy podziw. By powstało przywiązanie – ta delikatna, lecz mocna więź – potrzeba czegoś innego.
Znam ludzi zakochanych w Białoszewskim, a także w Szymborskiej. Miłosne afekty odnoszą się do Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Dycia, który jakby nie był trudny i wyrafinowany, pozostaje cudownie uważny i współczujący. Na tej samej zasadzie nietrudno znaleźć adoratorów Piotra Sommera, który jest zbyt niezależny, by zabiegać o czyjekolwiek uczucia, wręcz skrajnie asertywny, często najeżony, a jednocześnie jak mało kto podatny na przyjaźń. I jeszcze wspomniałbym Andrzeja Sosnowskiego, poetę magnetycznego, mieszczącego w sobie niezrównaną elegancję i jakiś zagadkowy ból krążący w jego wierszach, maskujący się, lecz ciągle obecny. Mam na myśli wiersze, nie osoby, albo raczej – osoby zapisane w wierszach.
Bo w poecie kocha się niedoskonałość, skrytość, otwartość, nie zaś wzniosłość, pewność, a tym bardziej wyższość nad czytelnikiem. Liczy się bliźniość, choćby nawet najbardziej skomplikowana, sympatia, czyli – etymologicznie rzecz ujmując – współcierpienie.
Wypada dodać, że tłumnie kochano Jana Twardowskiego, lecz odnoszę wrażenie, że nie jako poetę, lecz serdecznego księdza, który przeprowadzał swoich odbiorców na stronę dobroci, bliskości, czułości, prostoty. Uosabiał wieczną tęsknotę za takim chrześcijaństwem, którego ani Kościół, ani żadna instytucja nie potrafiłyby stłamsić. Prefiguracja papieża Franciszka.
Wracając do pani Krystyny – jest poetką budzącą wyjątkowy sentyment, mimo że w najmniejszym stopniu nie jest poetką sentymentalną. O dowody na to łatwo: od żarliwego zainteresowania akademików piszących o niej książki i doktoraty, do zasłuchanej w jej kruchy głos publiczności wieczorów autorskich.
Aura nieugiętej słabości, emanowana przez jej utwory, przenikanie się intelektualnej wybredności z przedstawianiami konkretnych doświadczeń i sytuacji, komunikatywność będąca nierzadko efektem eksperymentowania, charyzma autentyczności – to zaledwie pierwsze z brzegu powody, dla których odbiór twórczości Krystyny Miłobędzkiej zdaje się tak wyjątkowy.
Wyjątkowość odbioru pojawia się, jestem o tym przekonany, w odpowiedzi na wyjątkowość poezji. Weźmy taki, pozornie nieskomplikowany wiersz/ prozę poetycką:
Na piasku nad morzem i na samym morzu leżą kolorowe barki. Żółte, czarne, czasem czerwone albo białe. Są pomalowane przeciw morzu, bronią się przed zupełnym zagubieniem w tym olbrzymim niebieskim kolorze, w którym przeznaczone im tkwić.
Odczucie dostępności wynika z ilustracyjnego charakteru wiersza, z faktu, że opisuje – i to pełnymi zdaniami, starannie – to, co widać: plażę, morze, łodzie, kolory. Kolory okazują się kluczowe, ponieważ decydują o rozpoznawalności przedmiotów, wyróżniają je na tle niebieskiego, a nawet „są przeciw”, „bronią” przed zachłannością dominującego błękitu. Umożliwiają nie tylko powstanie obrazu, lecz są również czynnikiem znaczącym dla bezpieczeństwa barek, które – gdyby pozbawić je odrębnej barwy – rozpłynęłyby się w „olbrzymim niebieskim kolorze”.
Tak oto statyczny nadmorski pejzaż odsłania swoje wewnętrzne rozwarstwienie i tkwiące w nim energie: jest, lecz zarazem dzieje się, odsłania mechanikę swojego istnienia, staje się czynnością. Jednocześnie jest widzianym obiektem i jego stawaniem się, wreszcie – refleksją na temat widzenia. Ponadto zawiera w sobie pewną „opowieść” o etycznym wydźwięku. Jej bohaterką – różnica, która czyni widzialnym; jej domyślnym przesłaniem – troska o różnicę, na którą czyhają „olbrzymy”.
„Anaglify”, debiutancki tom Krystyny Miłobędzkiej, świeżo przypomniany, brano za znakomity przykład dyskretnego konceptyzmu, lirycznej premedytacji, głębokiej świadomości estetycznej, wszystkich tych cnót o awangardowym rodowodzie, których celem – w tym wypadku – było oczyszczenie przedmiotów z fałszywej oczywistości, wydobycie ich rzeczywistej, wielopłaszczyznowej natury. Jednak umiejętność przenikliwego patrzenia, nawet wespół z analitycznym wyrafinowaniem i nadzwyczajnym czuciem języka, nie przyniosłyby wierszy tak wciągających, gdyby nie towarzyszyła im praca uczuć.
Z rozmysłem mówię, że uczucia, staroświecka wrażliwość, „pracują”, a nie zwyczajnie „są”, poetce nie zależy bowiem na ich obnażeniu, daniu im pierwszeństwa przed innymi władzami poznania. W jej utworach myślenie i wzruszenie ściśle się splatają.
Dotyczy to wczesnej fazy twórczości – „Anaglifów” (1960) i „Małych mitów” (lata 60.), wycyzelowanej, eleganckiej, jak i późniejszej, powiedzmy, że zaczynającej się od „Imiesłowów” (2000), kiedy to coraz wyraźniej przeważają formy niepełne, urwane, kalekie, a język w coraz większym stopniu składał się z zastojów i niewysłowień. „Chętnie posługiwałabym się językiem niemym, językiem, który pozwala wymienić słowa na rzeczy, w nim czułabym się najswobodniej – wyznaje poetka. Nie mówić, ale mieć to w rękach”.
Im później, tym odważniej, lecz i wczesne utwory angażują czytelnika, zaskakując go, wciągając w gry z jego własnymi przyzwyczajeniami i utartym wyobrażeniem gatunków. Przeczytajmy „Kołysankę”:
W stado wszedł, między puszyste i wiotkie zwierzęta bił światło po świetle i kładły się, rozluźniając grzbiety wzdłuż drogi (pod srebrne skóry wpełzała ziemia). Rzeki wyświecone spragnionymi językami pozbawił głębi, lasy chroniły ciemność w korzenie drzew. Szedł górą lekki, przezroczysty, groźniejszy od nocy.
Tajemnicza, niemal apokaliptyczna tonacja tekstu (bo kim, czym, jaką siłą, jakim żywiołem jest ów „lekki, przezroczysty, groźniejszy od nocy”?) nijak się ma do tytułu. Przecież kołysanka to praprababka poezji, bliska krewna piosenki, melodia bliskości i oddania, którą matka kieruje ku niemowlęciu, rytm pierwotny, język pozarozumowy. Tymczasem z przywołanego utworu tchnie, wieje – bo to chyba wiatr – grozą. Coś hieratycznego siedzi w tym utworze, rzadkość u poetki.
„Spis z natury”, czyli najnowsza książka Krystyny Miłobędzkiej, na tym się nie kończy – jest jeszcze zeszyt trzeci, zatytułowany „Jesteś samo śpiewa”, w całości będący poruszającą rozmową przeprowadzoną przez Jarosławca Borowca. Sporo w niej o wyszukiwaniu słów, zapisywaniu (nie – pisaniu), pamięci o ludziach, głównie o Andrzeju Falkiewiczu, którzy dla twórczości byli jak pokarm: „[…] w każdym tekście jest u mnie jakiś fragment mojego życia. Nigdy nie potrafiłam i nie potrafię wymyślić sobie świata. Nie ma w moim pisaniu rzeczy, której nie widziałam, nie dotknęłam, nie kochałam i nie straciłam”.
***
Pani Krystyna. Widzę ją na scenie w poznańskim Zamku przed dwoma laty, jak wyrywa słowa z niemocy, z niemoty, z wysiłkiem i zadziwiająco celnie. Zasłuchany tłum, ściskający palce, jakby od tego, czy da radę znaleźć jeszcze jeden wyraz zależało coś naprawdę ważnego. Przypomina się pewność tamtego wieczora absolutna – tu dzieje się poezja, czar, bezinteresowność, inteligencja.
CZYTAJ TAKŻE: Za dużo świata. „Na dwóch i na czterech łapach” Krystyny Miłobędzkiej
CZYTAJ TAKŻE: Do błysku, do biegu. „Nie oddany uśmiech” Krystyny Miłobędzkiej
CZYTAJ TAKŻE: Poeta, emigrant do ojczyzny. O poezji Romana Chojnackiego