Wielkopolska panorama ze stanem wojennym w tle
Opublikowano:
6 sierpnia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Czasami trudniej dla niej żyć, niż umrzeć” – mówi o Polsce Dezydery Chłapowski. Mówi na ekranie, jako jeden z bohaterów serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”.
Pochodzący z przełomu lat 70. i 80. serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” (konsultantem był prof. Lech Trzeciakowski) to trzynaście około godzinnych odcinków. Reżyserował go Jerzy Sztwiertnia, dziś nieco zapomniany, a przecież jego telewizyjne filmy z lat 70. to perełki kina obyczajowego – wystarczy wspomnieć o „Niedzieli pewnego małżeństwa w mieście przemysłowym średniej wielkości”. Jednak to „Najdłuższa wojna…” pozostaje do dziś najambitniejszym przedsięwzięciem w dorobku twórcy.
RYZYKO NA STARCIE
Wyjściowy pomysł musiał wydawać się tak samo kuszący, co ryzykowny. Scenariusz (do pierwszych siedmiu odcinków napisał go Andrzej Twerdochlib, do kolejnych – Stefan Bratkowski), geograficznie umiejscowiony na terenie Wielkopolski, obiecywał opowieść rozpisaną na ponad sto lat, bo rozpoczynającą się od Kongresu Wiedeńskiego (1815 r.), a kończącą na odzyskaniu w 1918 r. niepodległości.
Wspomniane ryzyko miało co najmniej dwa oblicza. Po pierwsze, tak pomyślany koncept łatwo zamienić – i pod piórem, i na ekranie – w lekcję historii, może pożyteczną poznawczo, niekoniecznie jednak ciekawą artystycznie. Po drugie, osobne wymagania stawia forma serialowa – ostatecznie widz ma w zaciekawieniu dotrwać nie tylko do końca „rozdziału”, ale też w napięciu czekać na następny.
Tutaj sprawa wydawała się tym bardziej karkołomna, że nie chodziło o tworzenie alternatywnej wizji dziejów. Zatem jak wykreować to napięcie, gdy stosunkowo łatwo przed telewizorem przewidzieć węzłowe punkty uwalniania się Wielkopolan spod pruskiego zaboru? Gdy nie w ukrywaniu losów Bazaru czy polityki Bismarcka szukać można źródeł dramaturgii? Oto dwa wyzwania. Z obydwoma poradzono sobie (choć nie bez potknięć) w sposób wzbudzający szacunek.
PO PIERWSZE – AKTORSTWO
Na arenie zdarzeń pojawiają się m.in. Hipolit Cegielski czy Maksymilian Jackowski. Wymienione nazwiska, nawet najlepiej kojarzące się w zbiorowej świadomości, to nie to samo, co te same nazwiska „ożywione” przez plejadę znakomitych aktorów. Przymiotnik nieprzesadzony.
By oddać sprawiedliwość wybranym: nie da się zapomnieć Krzysztofa Kolbergera w roli Dezyderego Chłapowskiego – z biegiem lat/odcinków coraz bardziej szorstki w obejściu, pryncypialny, niezmiennie jednak intrygujący (co za scena na grobie Cegielskiego, kiedy bardzo już słaby mówi do stojących przy jego boku: „Na kolana. Nie wy! – mnie”!).
W równym stopniu porusza, wówczas jeszcze student, Piotr Machalica, ekranowy ks. Piotr Wawrzyniak – postać ze wszech miar godna podziwu, ucieleśnienie organicznika, jakże trafnie zwraca się do niego w pewnej scenie Szamarzewski: „Nie przyszło ci do głowy, że ty nawet rację masz w sposób antypatyczny?”.
Jeszcze słowo o Mariuszu Benoit (serialowym Karolu Marcinkowskim). To kolejny bohater pozytywny zagrany w taki sposób, że wcale niełatwo go polubić. Poznański lekarz konspiruje, toczy zażarte dyskusje, przyjmuje pacjentów – i zdaje się w tym być nie heroiczny, ale bliski ziemi, niekiedy wręcz urzędniczo oschły.
Pierwiastek charakterystyczny dla całego serialu, który – ze wszelkimi tego konsekwencjami dla dynamiki opowiadania – osadzony jest przede wszystkim w żywiole rozmowy. Jak celnie ujął to Andrzej Werner (w ramach dyskusji opublikowanej w 1982 r. na łamach „Więzi”):
„Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy” snuje taką narrację, „w której nie wielkie fakty tworzą materię historyczną, ale powolne dzianie się, […] zanurzone w nieefektownej działalności ekonomicznej chociażby”.
Istotnie, niewiele jest suspensu w debatach na temat Związku Spółek Zarobkowych, lecz jednocześnie serial przypomina, ile potrafi zdziałać nieskupiająca na sobie uwagi praca kamery do spółki z wysokiej próby aktorstwem. Co więcej: jest w tej „nieefektownej” strategii godna uwagi odpowiedniość wobec sensów kojarzonych z pracą organiczną, tak ważną dla portretowanych ludzi i czasów.
„Czasami trudniej dla niej żyć, niż umrzeć” – mówi o Polsce (po klęsce powstania listopadowego) Chłapowski, może nieco patetycznie, ale scenariusz z nawiązką nasyca tę diagnozę konkretem.
STEMPEL TRUDNYCH CZASÓW
Realizatorzy „Najdłużej wojny…” musieli zmierzyć się także z innym problemem: dramaturgią. Można tu, rzecz jasna, poprzestać na źródle, którym jest Historia, z jej postaciami i zdarzeniami do wyczytania w encyklopedii. Nic jednak nie ma z taniego schlebiania gustom widza w pomyśle, by szukać rozwiązań dodatkowych, nieoczywistych właśnie w aspekcie dramaturgicznym. Stąd zapewne wplecione w główny nurt dziejów losy pięciu pokoleń rodziny Frankowskich, „niedalekie nawet regułom klasycznego melodramatu w stylu »Przeminęło z wiatrem«” (Czesław Dondziłło).
Ta wielkopolska familia – fikcyjna, lecz i prawdopodobna – pozwoliła twórcom na stawianie fabularnych znaków zapytania, czy np. Ludwig Franke (znacząca zmiana nazwiska!), pruski policjant, zdoła odkupić winy? Ważne, że niespieszny rozwój akcji pozwalał takie wątki odpowiednio pogłębić.
Na koniec o chronologii zdarzeń. Inicjalne prace nad scenariuszem to połowa lat 70.
Sama realizacja zamyka się w latach 1978–1981. Premiera pierwszego odcinka nastąpiła już w stanie wojennym: 12 lutego 1982 r., w Programie 1 Telewizji Polskiej o godzinie 20.15.
Ówczesnej władzy serial mógł wydawać się całkiem bezpieczny – jego czarny charakter dybał na Polaków z Zachodu. Mimo to rzeczywistość za oknem nakładała specyficzny filtr i na taką historię, mimowolnie przez wielu odbieraną – jak określił to Tadeusz Lubelski – niczym „instruktaż” na ciężkie czasy. „Po to, byśmy nauczyli się samych siebie doceniać, nakręciliśmy z przyjaciółmi serial »Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy«” – to już Stefan Bratkowski, z jeszcze innej perspektywy. Zawsze aktualnej.
Tekst ukazał się 3 sierpnia w dodatku Kultury u Podstaw do „Głosu Wielkopolskiego”, który można pobrać w zakładce naczytnik.
CZYTAJ TAKŻE: Szlak jak rys Wielkopolan
CZYTAJ TAKŻE: Szlakiem wolności od podstaw
CZYTAJ TAKŻE: Organicznicy na warsztatach