Nowe głosy żeńskie
Opublikowano:
22 listopada 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Tym razem będzie o poetkach. Nietrudno je spotkać na ulicy, lecz czasami trudno rozpoznać. Wiedzą lepiej, nie wiadomo skąd, że poezja – będąc instrumentem czujnej czułości – działa dyskretnie, chodzi po zakątkach, a głosi szeptem.
POETKI
O ile Joanna Roszak, Bianka Rolando, Katarzyna Gondek, Magdalena Gałkowska, Łucja Dudzińska dorobiły się już środowisk, w których czują się docenione, na miejscu, u siebie, a w każdym razie taką mam nadzieję – to Joanna Żabnicka, Jolanta Nawrot, Julia Niedziejko, Kinga Piotrowiak, czy Antonina Tosiek mają na razie na koncie pierwsze publikacje, przeważnie bardzo dobrze przyjęte debiuty, ewentualnie drugie książki, symptomy przyszłych sukcesów, lecz mimo to należy uznać, że nadal dopiero się zakorzeniają.
Taka jest bowiem specyfika społecznego życia poezji – toczy się ono niespiesznie, towarzyszą mu ciągłe zaległości. Czytelników nie brakuje aż tak bardzo, lecz takich odbiorców, którzy starają się kształtować opinię, popularyzować, puszczać w świat radosną wieść, że „narodził się poeta” – owszem.
A narodziny poetki (poety) powiększają zasoby nieomal wyczerpanego kruszcu – bezinteresowności. Tylko i aż tyle.
Wiersz jest tak ważny, ponieważ w perspektywie codzienności jest niepraktyczny. Antykapitalistyczny, bo obcy mu zysk; antysocjalistyczny, bo obca mu równość; antypolityczny, bo obca mu władza; polityczny, bo pozostaje niebezpiecznie obcy wszelakim doktrynom, reżymom, ustrojom i partiom. Amen.
Wracając do poetek. Wolałbym nie mówić, że to ich wiersze zainspirowały mnie do powyższego wyznania, lecz – nie obarczając autorek odpowiedzialnością za swoje afekty – tak właśnie się stało. Ich wiersze uświadamiają, który to już raz, delikatną siłę poezji; siłę, którą można wziąć za słabość; która słabością złe moce zwycięża.
ZWROTY, KIWKI, PASAŻE
Jolanta Nawrot z debiutanckiego tomu „Płonące główki, stygnące stópki” (WBPiCAK, Poznań 2015):
Wydarzyło się pomiędzy palcami, pomiędzy serdecznymi
przyjaciółmi: Małym, Wskazującym, Kciukiem.
Wieczorem zmywam naczynia po moich umarłych,
zdzierając martwy naskórek, idealny na płytę cmentarną.
Pod nim pochowały się rozbite dusze i potłuczone ciała.
Na nim reszta serwisu, jest cała: piracka kopia błędnego rycerza.
Kurczę, dziadek z obwódkami wokół oczu.
Rosół, którym mnie karmił i przez który patrzy teraz, spłukany.
Gram palcami na naczyniach krwionośnych, ale brzmią
głucho. No to się zmywam. Do krwi. Topią się okruszki chleba.
Wyczesać je? Wyłowić? Tak z sercem? Rano wypływają
na powierzchnię pościeli. Wchodzą na szczyt
języka. I wiesz, co ci powiem? Język ci powiem.
Coś pomiędzy. Coś pośrodku.
Pomiędzy palcami wydarzyło się nic. I nic
nie mogę powiedzieć na ten widok doliny bez nich.
Liście spadają na płytę. Jest coraz cieplej.
Coraz głośniej. Coraz więcej. Coraz.
(„Noce i dnie, dnie i noce, coś pośrodku”)
Struga słów i swobodnych, błyskotliwych skojarzeń; pisanie niczym drybling między zamienionymi w słupy uczestnikami akcji, nagłe zwroty, kiwki, pasaże, okruchy zdarzeń dobijających się pamiętania, przezierające twarze bliskich, codzienność spuszczona z uwięzi prawdopodobieństwa.
To wiersz o wyłamywaniu się wyobraźni i emocji z ciasnych, uciskających ram. A do tego niepokojąca możliwość w wygłosie: trans, w który popada. Utwór zdaje się żyć po swojemu, rozpędzać się, nasilać – bezpowrotnie? Wiersz wyszedł z wiersza i nigdy nie wrócił?
Wersyfikacyjny popis Jolanty Nawrot daje się rozpatrzeć rutynowo. Można analizować linijkę po linijce, rozłożyć mechanizmy rytmu i przerzutni, zmierzyć odległość skoków między stylami, zakończenie osadzić w poetyce kody. Albo: zobaczyć sposób, w jaki oczywistość pod naciskiem opisu rozpryskuje się na rozświetlone na moment cząstki.
Rytm (życie, ciało, codzienność) kontra odkrycie nieciągłości i chaosu. Nie ma doświadczenia, które byłoby większym wyzwaniem dla poezji.
WIDOKI JĘZYKA
Joanna Żabnicka w swym drugim tomie „Koniec lata” (WBPiCAK, Poznań 2019), zresztą świetnym, zamieszcza m.in. taki utwór:
Droga nocą jest bezpieczna,
zawinięta w dywan.
Lampy świecą nieprzytomnie bez wiedzy o sobie, rogi
ulic stoją ciche i nikt w nie nie zadmie.
Czasem zabłąka się tu jeszcze kobieta
w przykrótkiej spódniczce, skromnie chowająca
pod siebie cień. Robi miejsce światłu, ale
ono jest zimne, więc ona drży.
(„Nawet sen nie przyszedł”)
To bodaj znamienna cecha poezji Żabnickiej – kadrowanie, obrazowanie lub odpisywanie z obrazów (ekfraza), nicowanie scen w poszukiwaniu ich poukrywanych sedn, punktów podparcia, a czasami również zasłanianych przez nie egzystencjalnych znaczeń.
To są widoki w języku, albo lepiej – widoki języka. W każdym razie język jest tu ważny, bo dookreśla i odkształca treści naoczne („rogi/ ulic stoją ciche i nikt w nie nie zadmie”). Naoczności daje mowę.
Jednak autorka nie zrywa kontaktu z punktem wyjścia – kobieta błądząca w pogrążonym w ciemności mieście nie musi być tworem nieskrępowanej imaginacji. Drżąca, zlękniona, sama, słaba – jest realna i bliska, i bliźnia.
Joanna Żabnicka bardzo zręcznie i ostrożnie rozkłada znaki, cienie innych możliwości tego wiersza. Bo przecież mógłby być balladą o kobiecie zagubionej nocą, opuszczonej przez sen; wizją lunatyczną; echem horroru; melodią na Czechowiczowską lub Schulzowską nutę. Jest tym wszystkim naraz, nie będąc niczym zanadto. Napięcie bez napinania się, trudna i rzadka zdolność.
O poetkach będzie jeszcze mowa. Bo wiedzą lepiej, nie wiadomo skąd, że poezja – będąc instrumentem czujnej czułości – działa dyskretnie, chodzi po zakątkach, a głosi szeptem.