Na nic więcej sił nie mamy
Opublikowano:
25 marca 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
To nasze slackerstwo definiowałbym jako swego rodzaju „wylanie” na rynkową maszynerię, klasyczne konwencje i dominujące trendy. „Wylanie”, czyli swego rodzaju autentyczność zajawki pozbawionej kalkulacji – mówią Patryk Weiss, Marcin Małecki i Szymon Kozłowski, członkowie poznańskiego zespołu Pies, który właśnie wydał debiutancki album.
Sebastian Gabryel: 19 marca ukazała się wasza pierwsza płyta. Zanim powiemy o tym, co się na niej znajduje, wyjaśnijcie, proszę, dlaczego na nic więcej nie macie sił (śmiech).
Patryk Weiss: Spoglądałeś ostatnio za okno? (śmiech) A tak na poważnie, to myślę, że ten tytuł ma dwojaki sens – pracę nad albumem „Na więcej nie mam sił” zaczęliśmy w 2018 roku, a więc już jakiś czas temu. Przez te trzy lata cyzelowaliśmy brzmienie i strukturę utworów do ekstremum. Dłubaliśmy i dłubaliśmy, końca nie było widać…Ale kiedyś trzeba było powiedzieć sobie „dość”, co na finiszu prac skwitowaliśmy właśnie tym stwierdzeniem. Jednak to „zmęczenie” jest też swego rodzaju tematem tej płyty. Egzystencja, rozdarta między tematami na niej opisywane – pracę, zajawkę, relacje z ludźmi, zamartwianie się o sytuację polityczno-epidemiologiczną – powoduje, że czasem eksploatujemy nasze organizmy do granic możliwości, czego efektem jest właśnie obfitość sytuacji typu „na więcej nie mam sił”. To trochę taki bon mot na nasze czasy.
SG: Zapytałem o tytuł płyty, bo w moim odczuciu – i odbierzcie to jako komplement – brzmi ona dosyć nonszalancko. Sami podkreślacie, że towarzyszy jej dość „slackerski feeling”. Jakie emocje towarzyszyły wam podczas jej nagrywania?
P.W.: Całe spektrum (śmiech). Na pewno mieliśmy dużo frajdy, wymyślając piosenki. Inspirowało nas bardzo dużo rzeczy i wszystko to chcieliśmy zapakować w odgórnie zaplanowanym czasie ok. 30–40 minut. To wiązało się z trudniejszą stroną procesu, bywało tak, że z ciężkim sercem musieliśmy odrzucać ścieżki, którymi mógłby powędrować utwór.
Były też takie kawałki, które na kilka miesięcy stawały się utrapieniem – wycinaliśmy, dodawaliśmy, robiliśmy nowy aranż, i dalej nic.
Frustracja narastała, ale ostatecznie – często w wyniku przypadku – ukazywał się efekt finalny, z którego wszyscy byli zadowoleni (np. „To koniec”). Koniec końców, mamy ogromną satysfakcję, że ostatecznie dopięliśmy to na ostatni guzik, przezwyciężając wiele epizodów, w których chciało się to rzucić w cholerę. Dziś jesteśmy z siebie po prostu dumni, choć już pojawiają się elementy, które chcielibyśmy poprawić (śmiech).
Marcin Małecki: To prawda, były momenty zwątpienia, zwłaszcza, kiedy po kilku miesiącach pracy nad utworem dotychczasowa ścieżka okazywała się ślepą uliczką. Wspomniany przez Patryka „To koniec” przechodził chyba najwięcej modyfikacji i został zupełnie wywrócony na drugą stronę względem pierwotnych założeń. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że pora skończyć pracę, że doszliśmy do ściany i czujemy zmęczenie, może nie samym materiałem, co ciągłym ślęczeniem nad nim i nieustannymi poprawkami.
SG: W tym kraju w ogóle da się być slackerem?
M.M.: Chyba się da… W Polsce takie granie pojawiało się w różnych formach – wystarczy wspomnieć choćby o takich zespołach jak Happy Pills, Eric Shoves Them In His Pockets, Die Flöte czy nawet Starych Singers i PRL Rafała Kwaśniewskiego. My dokładamy do tego swoją cegiełkę, w swoich piosenkach łącząc bardzo szeroki przekrój inspiracji.
P.W.: Myślę, że wszystkie zespoły, o których wspomina Marcin, w mniejszym bądź większym stopniu można w naszej muzyce odnaleźć, więc tak, kontynuujemy tę tradycję. Natomiast ja to nasze slackerstwo definiowałbym jako swego rodzaju „wylanie” – na rynkową maszynerię, klasyczne konwencje i dominujące trendy. „Wylanie”, tj. swego rodzaju autentyczność zajawki pozbawionej kalkulacji. Gramy to, czego sami chętnie byśmy słuchali i co nam się osobiście podoba.
SG: Zgodnie z zapowiedzią zagraliście piosenki o ułomnościach i porażkach. Czy Pies to dla was pewnego rodzaju katharsis – wentyl, dzięki któremu możecie wkurzać się na siebie w konkretny, twórczy sposób?
P.W.: Jasne! Myślę, że masa artystów swoje emocje kanalizuje właśnie w taki twórczy sposób. Większość piosenek powstawała na przestrzeni 2018 i 2019 roku i one totalnie oddają mojego osobistego „ducha” z tamtego okresu.
Ta płyta opowiada o bolesnym rozstaniu z perspektywy niedojrzałego typa, pozbawionego narzędzi, by odpowiednio sobie z tym poradzić.
Pisząc te piosenki, z jednej strony chciałem wyrzucić z siebie natrętne i męczące głowę myśli, ale i dotrzeć do czegoś bardziej uniwersalnego, co pozwoli słuchaczowi z tymi emocjami korespondować. Wiesz, tak po kumpelsku przytulić i powiedzieć „ej, wiem, co czujesz”. W związku z tym to taka „osobista fikcja”, która – jak sam to określiłeś – dała mi pewnego rodzaju katharsis, pozwoliła uporać się z trudnym okresem w moim życiu i pójść dalej.
SG: „Na więcej…” to jazda choćby dla fanów Phoenix, Real Estate czy Maca DeMarco. Ten ostatni w jednym z wywiadów zauważył, że kiedy jego piosenki się ukazują, to nie traktuje ich już jako swoje, odtąd należą do wszystkich. Czym chcielibyście, aby były dla ludzi te wasze?
P.W.: Jak już wspomniałem wcześniej, zależałoby mi na tym, by Pies był takim muzycznym ekwiwalentem kumpla i przynosił słuchaczowi ukojenie.
Dlatego też teksty – opowiadające o dość niełatwych sytuacjach, takich jak rozstanie, zaburzenia lękowe czy zmęczenie – zestawiamy z bardzo lekką i przyjemną muzyką. Ten kontrast to zamierzona zagrywka, której celem było oswojenie tych trudnych przeżyć, z którymi wielu z nas kiedyś przychodzi się mierzyć.
Ale też z przyjemnością przybijamy piątkę Macowi – niech ludzie robią z naszą muzyką, co chcą, to zawsze bardzo odświeżające, kiedy słuchacz wykorzystuje ją zgoła odmiennie, niż sobie ją pomyśleliśmy. Myślę, że te utwory wiele nam dały w samym procesie twórczym – pozwoliły nam skanalizować konkretną energię i emocje, a przy tym pobawić się dźwiękiem i stworzyć coś, co nam się podoba. Teraz oddajemy je w ręce słuchaczy i mam nadzieję, że one dadzą im nawet jeszcze więcej frajdy, wsparcia czy emocjonalnych przeżyć niż nam.
SG: „Na więcej…” to nie tylko muzyka, ale i świetna okładka. Kto za nią odpowiada?
M.M.: Duet Wasilij Kandinsky i Szymon Kozłowski, choć więcej o niej opowie raczej ten drugi… (śmiech)
Szymon Kozłowski: No cóż, nikt nam nie chciał zrobić okładki, więc wzięliśmy gotowiec z internetu (śmiech). Dopisałem tylko tytuł płyty i voilà. Moment, w którym postimpresjonizm przeradzał się w bardziej abstrakcyjne kierunki sztuki, oraz artyści, którzy swoje prace tworzyli w duchu wczesnego fawizmu czy suprematyzmu, to dla mnie niewyczerpane źródło inspiracji.
Dlatego, kiedy już nadszedł czas, w którym okładka musiała powstać, a graficy, z którymi się kontaktowaliśmy milczeli, Kandinsky był jednym z pierwszych tropów, jakie przyszły mi do głowy.
Okazało się, że wiele jego dzieł funkcjonuje w domenie publicznej i jest do wykorzystania od ręki. Swoją drogą, Kandinsky był synestetykiem i wiele jego dzieł było zainspirowanych muzyką. W sumie ciekawe, czego słuchałby, gdyby urodził się sto lat później…
SG: Pies to „czterech chłopaków z poznańskich Jeżyc”, z wręcz ikonicznej dla tego miasta dzielnicy. Nie mam pewności, ale na poziomie podprogowym czuję, że jej klimat wyraźnie przekłada się na waszą muzykę…
M.M.: To zabawne, bo w obecnej formie zespół faktycznie powstał, kiedy cała nasza czwórka mieszkała na Jeżycach. Obecnie jesteśmy podzieleni na dwie frakcje: Szymon i Patryk stanowią część jeżycką, natomiast ja i Maciej to dwie łazarskie łapy Psa. Można powiedzieć, że sam klimat muzyki w jakimś stopniu ukształtował się przede wszystkim na skrzyżowaniu ulic Szamarzewskiego i Staszica – wychodząc podczas prób na balkon na papierosa, mieliśmy idealny widok na legendarną już bramę z napisem „Na ch… się patrzysz?”.
P.W.: Jeżyce to świetne miejsce do życia. Unosi się nad nimi dość berliński, liberalny duch i lekko artystowski klimat.
Pełno na nich fajnych gastro-miejscówek, są zanurzone w miejskiej, dzielnicowej tradycji starsze panie i panowie na Rynku Jeżyckim, przy straganach z wyśmienitymi warzywami i owocami.
Jeżyce to też mnóstwo unikatowych, rynkowych towarów i pierdółek. A tuż obok mamy dresiarskie ulice Szamarzewskiego i Staszica, silnie ugruntowane w rapowej historii tego miasta. Jeżyce udowadniają, że odmienności mogą się dopełniać, a nie wykluczać, tworząc bardzo pluralistyczny i barwny obraz. Myślę, że coś w naszej muzyce koresponduje z tym bardzo kolorowym i zróżnicowanym pejzażem – wielość inspiracji, lekkość, wakacyjny charakter muzycznych tematów, nonszalancki styl wokalu…
SG: Pierwsze numery Psa pojawiały się już kilka lat temu. W 2017 roku wydaliście EP-kę, później kilka singli zapowiadających LP. Teraz zamierzacie przyspieszyć?
M.M.: Plany były ambitne – podczas naszego pierwszego koncertu, jako support Wczasów pod koniec 2018 roku, mówiliśmy, że wiosną ukaże się EP-ka, w całości po polsku. Jednak kiedy zaczęliśmy prace nad materiałem, to pojawił się apetyt na więcej. Właściwie trudno zliczyć, ile razy podawaliśmy przewidywany termin premiery płyty – za każdym razem był zupełnie inny.
Szyki trochę pokrzyżował nam również COVID-19, a trochę my sami, bo – jak mówiliśmy już wcześniej – niektóre utwory, po kilku miesiącach prac, wywracaliśmy do góry nogami.
Myślę jednak, że teraz na pewno nie będziemy już mieli takiej niemal czteroletniej przerwy między wydawnictwami. Maciej i Patryk non stop wymyślają jakieś nowe rzeczy z myślą o następnej płycie. Poza tym mamy w głowie bardzo wiele inspiracji i pomysłów na to, w którą stronę chcemy iść: od rzeczy nieco bardziej przybrudzonych, w stylu 12 Rods, przez city pop, aż po „Bemowe frazy”, ale chyba jeszcze za wcześnie, by można było mówić, jaki będzie ten psi sophomore.
P.W.: Ja myślę, że to nie była do końca kwestia decyzji. Mozolna praca nad kształtem tego materiału sprawiła, że sam proces trwał dłużej niż powinien i – tak jak mówi Marcin – wielokrotnie przesuwaliśmy jego wydanie, z czego nie jestem zbyt zadowolony. Jednak sądzę, że w całej tej operacji „debiut” bardzo wiele się nauczyliśmy, i z nadzieją podchodzę do nagrywania nowego materiału, który liczę, że ujrzy światło dzienne już w przyszłym roku. Ale może lepiej nie będę niczego obiecywać, bo wyjdzie jak zawsze… (śmiech). Pomysłów na brzmienie kolejnej płyty faktycznie mamy dużo i na pewno zaskoczymy słuchaczy. Dlatego nieśmiało powiem, że przyspieszamy… No, tak na czwarty bieg (śmiech).
SG: Podobno koncerty w Polsce to kwestia czasu. Tylko czy starczy wam na nie sił…? (śmiech)
P.W.: Zdecydowanie! Nawet ja, który ze względu na wrodzoną nieśmiałość nie przepadam za przebywaniem na scenie, cholernie tęsknię za koncertami i nie mogę się doczekać, kiedy będziemy mieli okazję wystąpić z tym materiałem przed publicznością.
M.M.: Mamy głód grania, zwłaszcza że chcielibyśmy w końcu zaprezentować się także publice z innych miast, bo nasze wizyty w Krakowie czy Gnieźnie w zasadzie były pojedynczymi wyskokami.
Pies – zespół tworzony przez czterech chłopaków z poznańskich Jeżyc: Macieja Dymowłoka (wokal, gitara elektryczna, gitara klasyczna, synthy, programowanie perkusji), Patryka Weissa (gitara elektryczna, gitara akustyczna, synthy, wokal), Marcina Małeckiego (bas, wokal) i Szymona Kozłowskiego (klawisze, synthy, programowanie perkusji, bas, głos). Ich muzyka pełna jest delikatnych, syntezatorowych plam, gęstych, gitarowych plecionek oraz kompozycyjnej elegancji.