Z lornetką i aparatem: Lasek Marceliński
Opublikowano:
3 stycznia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Minąłem ulicę Wałbrzyską. Wałbrzych w latach mojego dzieciństwa stanowił symbol zanieczyszczenia powietrza. Był swoistą „bramą” w drodze w Sudety.
Gdy tylko pociąg dojeżdżał do tego miasta, należało szybko zamykać okna w przedziale i na korytarzu. Gdy się tego w porę nie uczyniło, duszące, aż szarobure opary wpełzały do wagonu, racząc nozdrza swą charakterystyczną wonią. To strasznie smutne – kiedyś przemysł był w jakimś sensie ważniejszy od zdrowia i życia człowieka.
Chcę wierzyć, że już tak nie jest. Czy to jednak aby nie idealistyczna mrzonka?…
Minąłem więc ulicę Wałbrzyską i znalazłem się w tytułowym Lasku. Nie będę rozwodził się nad jakością tego drzewostanu. Za kilka lat, jeśli człowiek nie zechce go „ulepszać” lub modelować, coś z niego wyrośnie. Ma do tego potencjał, w tym swoiste „refugia” ze starszymi drzewami. Jest miejscem, w którym mieszkańcy tej części Poznania mogą nieco wypocząć wśród zieleni. A już samo to jest wartością bezcenną w mieście.
Na sportowo
Postanowiłem od razu przygotować lornetkę, by nie umknął mi żaden czarny, a tym bardziej biały kruk. Jednak jako pierwsza odezwała się sroka. Równolegle usłyszałem ludzkie głosy spod sąsiadującego z laskiem „balonu”, w którym odbywał się trening tenisa ziemnego.
Jednocześnie powietrze raz po raz przeszywały motywujące krzyki dorosłych mężczyzn. Tak, tak! – na starcie miałem tu do czynienia z bardziej sportową niż przyrodniczą atmosferą. Domyślałem się bowiem, że krzyki te pochodzą z gardeł trenujących nieopodal zdobywców korony mistrzowskiej w ostatnim sezonie piłkarskim: zawodników Lecha. Byli wyraźnie w dobrych nastrojach po ostatnim, wcale niełatwym zwycięstwie w ligowych rozgrywkach.
Kiedy wszedłem na polanę, oprócz grupki dzieci w wieku szkolnym, będących… a jakże: na lekcji wychowania fizycznego (to: na ziemi), dojrzałem stadko przelatujących tu około trzydziestu droździków (to: na tle nieba). Zwykle słyszę ich charakterystyczne głosy (przeciągłe „gwizdy”) już po zmroku.
Chmury zaciągnęły niebo. Na dębach, bukach i klonach, które minąłem, iskrzyły jeszcze swymi barwami ostatnie liście jesieni. Jesieni, która wkrótce całkiem „wyliścieje”. W pobliskim niskim lasku popiskiwały modraszki. Większy osobnik wyrwał właśnie mniejszej przedstawicielce tego gatunku obskubywany przez nią owoc robinii. W pobliżu przeleciała sójka, która chyba właśnie wybierała się za morze, lecz jakoś nie mogła się wybrać.
Lasek jest dobrym miejscem do obserwacji zachowań ptaków, które, z racji częstego widywania tutaj reprezentantów naszego gatunku, mają zapewne mniejszy dystans ucieczki. Po prostu obecność spacerowiczów, biegaczy, rowerzystów – jest ich codziennością.
Fotograficznie i faktograficznie
Jako drugi wyciągnąłem z futerału aparat fotograficzny. Okazało się, że motywów okołoprzyrodniczych w Lasku Marcelińskim nie brakuje. Chodząc po lesie, szukałem ujęć bazujących na przyrodzie, ale sięgających nieco głębiej, penetrujących tkankę ludzkiego ducha.
W takim przyrodniczym miejscu ma ona (ludzka dusza) bliżej do Stwórcy niż w najładniejszych betonach. Tak sądzę. Wybrane efekty pracy fotograficznej towarzyszą temu tekstowi.
Mijałem kolejne żerujące modraszki. Te jednak nie bardzo się mną przejmowały. Gorzej z ludźmi, nieprzyzwyczajonymi do człowieka z aparatem fotograficznym na szyi, wypatrującego w lesie nie wiadomo czego. Stoi taki jegomość i patrzy na drzewo, które wszyscy mijają. Czego on tam szuka?!
-Te huby? – spytała mnie wreszcie kobieta w średnim wieku, która spacerowała po lesie ze swoją tak zwaną „drugą połówką” i psem. Przyznać trzeba, że zaskoczyła mnie spostrzegawczością. Odpowiedziałem jej:
-Tak, ale nie tylko…
-Diese Hube – wyjaśniła swemu towarzyszowi, z którym rozmawiała właśnie po niemiecku. Przynajmniej tak usłyszałem, a czy było to właściwe tłumaczenie? – nie będę rozsądzał.
Z turystami niemieckojęzycznymi mam zresztą bardzo dobre doświadczenia, gdy idzie o moje biologiczne korzenie. Badając ważki, a więc chodząc z niemałą siatką entomologiczną w okolicach Poznania, powiedzieli mi kiedyś „Dzień dobry!” – z niekłamanym wyrazem szacunku dla moich poczynań. Zrozumiałem wówczas, że biolog środowiskowy to jest u nich „ktoś”!
Tego nigdy nie oczekiwałem od moich rodaków, gdyż do czasu spotkania ze wspomnianymi turystami nie wiedziałem nawet, że to w ogóle jest możliwe.
Za to, prowadząc badania w tym samym miejscu, usłyszałem kiedyś „Dzień dobry!” od policjantów, którzy widzieli w mojej siatce entomologicznej przedmiot mocno podejrzany. Co jestem sobie w stanie wytłumaczyć, ale sami Państwo rozumieją, że z kolei takie potraktowanie bardzo mnie zasmuciło…
Ptasio i „lesio”
Wracając do tutejszej awifauny. Dominantem mojej wycieczki okazały się modraszki, ale spotykałem też kosy, czyże (w stadkach), bogatki i kowaliki. Słyszałem również dzięcioły, z których zobaczyłem żerującą samicę dzięcioła dużego.
Nagle rozległ się w lesie ptasi alarm – gdzieś w okolicy musiał pojawić się ptak drapieżny. Tym razem, wśród okolicznych gałęzi, nie udało mi się go dostrzec. Po kilkunastu sekundach w świecie ptaków, jak to się teraz często w świecie ludzkim określa, wszystko wróciło do normalności.
Drugiego dnia moich obserwacji pogoda była już zupełnie inna. Tym razem wszedłem do Lasku od strony Osiedla Poetów. Powitała mnie bogatka. Świeciło słońce, a po niebie gnały białe obłoki.
Nad wodą naliczyłem siedem krzyżówek, a próbując wykonać fotografię, zainteresowałem tutejszego rowerzystę, pana w sile wieku. Spytał mnie, czy wiem, jakie drzewo fotografuję. To dało mi do myślenia i zacząłem przyglądać się portretowanej roślinie, idąc w swoich rozważaniach, chyba nieco z przekory, w kierunku buka. Drzewo jednak na buka nie wyglądało, a mój rozmówca określił je jako czeremchę amerykańską:
„Wszędzie jej pełno, wszędzie wchodzi…”.
Za chwilę wiedziałem już, że mam do czynienia z niepoślednim fachowcem. Dobrze określił bowiem diagnostyczne cechy buka. Tak rozpoczęła się przeszłogodzinna konwersacja biologa z leśnikiem. Wkrótce przeszliśmy na pobliską plażę, gdzie w promieniach słońca było nam wyraźnie cieplej. Ale nie tylko nam: również ważkom – szablakom.
To te „helikopterki”, które odznaczają się czerwonymi lub pomarańczowoczerwonymi odwłokami. Prezentowały tu, tego listopadowego dnia, pełnię swoich nadwodnych zachowań.
Konwersacja szybko przeszła z tematów leśnych na tematy ogólnożyciowe, a nawet filozoficzne. Wreszcie, gdy zaszło słońce, do głosu doszedł przeszywający wiatr, który najpierw doprowadził do „zniknięcia” ważek, a ostatecznie również do zakończenia rozmowy – każdy z nas musiał zacząć się ruszać, by nie przemarznąć.
Drapieżne zakończenie
Zrobiłem więc sporą pętelkę po Lasku, by zakończyć w miejscu rozpoczęcia dzisiejszej peregrynacji. Tu, moją uwagę przykuły swoim pojawieniem się raniuszki. Podziwiałem zwłaszcza jednego o oryginalnie ubarwionej głowie. Rozweselały jesienny las, żwawo przemieszczając się pośród gałązek. Wraz z bogatkami bawiły się dobrze, jednak do czasu.
W pewnym momencie usłyszałem za sobą głuche „pyk!”, jakby ktoś uderzył w suche liście. Nawet nie wiem, czy zdążyłem się obejrzeć, gdy z mojej lewej strony, kilka metrów ode mnie, przeleciał najprawdopodobniej krogulec.
Pięknie wybarwiony ogon śmignął mi przed nosem. Drapieżnik nie był sam. Trzymał w szponach bodajże raniuszka, o ile dobrze dojrzałem przez ten ułamek sekundy, kiedy mogłem go podziwiać przy sobie.
Nie ma się co obrażać na drapieżniki. Niezmiennie pełnią w lesie niezmiernie ważną rolę. I, wiadomo, też muszą się odżywić, by żyć – polują przecież nie dla fanaberii lub przyjemności. Ot, życie!…