Wszystkie straty przekładu
Opublikowano:
21 marca 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Konsultuję się w sprawach ontologicznych, czyli całościowych, albo punktowych. Pomiędzy jest tłumaczenie, czyli sztuka” – mówi Artur Łuksza, tłumacz literatury young adult.
Jakub Wojtaszczyk: Jak tłumaczy się język inkluzywny, którego próżno szukać w codziennej polszczyźnie?
Artur Łuksza: Język inkluzywny to nic więcej jak język, który nikogo nie dyskryminuje i włącza wszystkich w swoją sferę, daje widoczność, czyli coś bardzo ważnego w naszym życiu.
Wiele osób uważa, że tłumaczenie takiego języka musi być ekstremalnie trudne.
Tymczasem, przynajmniej według mnie, niewiele się różni od zwykłego tłumaczenia. Dzięki różnym pomocom, jak portal zaimki.pl, czy osobom, które dzielą się swoim doświadczeniem, nie muszę wymyślać świata na nowo, tylko korzystam z pracy i odczuć kogoś, kto żyje z tym językiem na co dzień.
JW: Wchodzisz w społeczności, np. osób LGBTQ+?
AŁ: Oczywiście, na Instagramie jest cała rzesza osób, która dzieli się wiedzą na temat języka inkluzywnego. Wiele osób edukuje, jak chociażby @paniodfeminatywow, której działalność zawarta jest już w nazwie, czy Eli z @not.my.high, która pisze o wielu kwestiach związanych na przykład z autyzmem i niebinarnością, orientacją psychoseksualną. Kiedy jest się otwartym na szukanie, edukację i uczestniczenie w tym świecie, ta pomoc bez problemu przychodzi.
JW: Mówisz, że korzystasz, czytasz, konsultujesz się, ale tłumaczenie to przecież sztuka!
AŁ: Konsultuję się w sprawach ontologicznych, czyli całościowych, albo punktowych.
Pomiędzy jest tłumaczenie, czyli sztuka.
Znajdując odpowiedzi na pewne kwestie, muszę je później wprowadzić w tekst, ale tak, by ten nie wyglądał sztucznie. Nie jest tak tylko z elementami języka inkluzywnego, ale z elementami języka w ogóle – samego przeniesienia sensu, treści z jednej rzeczywistości do drugiej. Tak, jak powiedziałem na początku, nie uważam używania języka inkluzywnego za coś ekstremalnie trudnego. Jest jak naturalna komórka naszego ciała.
JW: Jak pracujesz?
AŁ: Istnieją dwie szkoły tłumaczy à propos podejścia do tekstu. Niektórzy przekładają, czytając. Inni, w tym ja, najpierw czytają, a potem tłumaczą. Ciężko byłoby mi zmienić swoje podejście, bo w taki sposób poznaję osoby bohaterskie i ich historie. Dzięki temu wiem, w jakiej sytuacji mogą użyć danego słowa.
Może tylko na pierwszy rzut oka są wyluzowani? Może coś ukrywają?
Wtedy słowa będą zupełnie inne. Kolejne partie tekstu rzucają światło na to, jakiej konstrukcji zdania mogą użyć. W taki sposób też wczuwam się w poszczególne osoby bohaterskie. Jeżeli jest to kryminał albo książka nosi jego znamiona, lubię wiedzieć, jaki jest główny motyw. Mogę go w taki sposób zaakcentować w przekładzie, by był również jasny dla osób sięgających po tę powieść.
JW: Jak sprawić, aby język z innego kontekstu kulturowego był czytelny również u nas?
AŁ: Tutaj również są dwie strategie – egzotyzacji i domestykacji. Natomiast o ile można być zwolennikiem jednej z nich, rzadko zdarza się książka, w której możemy przyjąć konkretną strategię na całość tekstu.
Ostatnio tłumaczyłem książkę, w której pojawia się piekarnia, gdzie wszystko jest niebieskie.
Nazywa się Ben’s Everything Blue Bakery. Mogłem przyjąć, że osoba czytająca zrozumie poszczególne słowa, nie są one specjalnie trudne. Postanowiłem jednak bardziej oddać ten fakt z uwagi na wrażenie, które ma zrobić na czytelniku opis tego miejsca. Dlatego przełożyłem nazwę własną. Innym przykładem jest kino Splendid Cinema. W tym wypadku nie jest ważne, aby czytelnik zrozumiał, jak po polsku będzie nazywać się to miejsce. W anglojęzycznych książkach young adult bardzo często pojawia się liceum. W Ameryce, jak i u nas, są cztery klasy.
Uczniów ostatniej nazywa się „seniorami”. U nas są to maturzyści. Piszą egzaminy końcowe, nie maturę.
Dlatego w przekładzie ktoś może być maturzystą, ale będzie pisał egzaminy końcowe, bo matura jest zbyt zakorzeniona w naszej kulturze, a egzaminy, w przeciwieństwie do „seniora”, rozumiane są same przez się. Z drugiej strony, balu maturalnego nie tłumaczę jako studniówki, bo to koncept zbyt polski. Dzięki temu nie „wyciągam” osoby czytającej ze Stanów Zjednoczonych.
JW: Czy tłumaczenie humoru jest równie proste?
AŁ: Wszystko zależy od jego rodzaju. Jeżeli żart opiera się na słowie sprytnie użytym w jakimś kontekście, tłumaczenie jest bardzo trudne, bo jego ekwiwalent może w języku polskim brzmieć zupełnie inaczej. Zawsze pamiętam o tym, że w przekładzie nie da się uniknąć mniejszych lub większych strat. Pojawiają się sytuacje, że należy pominąć jakiś aspekt humorystyczny. W innych wypadkach wydaje się, iż trzeba to zrobić, ale po prostu nie można, bo na danym żarcie oparta jest cała kolejna strona. Wtedy tłumacz musi się gimnastykować i wymyślić coś, co wywoła taką samą reakcję, jak w kimś, kto czytałby oryginał. Bywa to frustrujące, ale jak się już uda – pojawia się wielka satysfakcja.
JW: Co cię interesuje w tłumaczeniu?
AŁ: Przede wszystkim ta praca pozwala na zabawę tekstem. Oczywiście w pewnych narzuconych ramach, bo nie jestem pisarzem, nie mogę zacząć pisać, co mi się podoba. Nie korzystam tylko ze swojej kreatywności, ale też muszę ciągle dowiadywać się nowych rzeczy. Jeżeli osoba bohaterska, jak Ben we „Wszystkiego, co najlepsze” Mason Deaver, jest dobra z matmy, dokształcam się z logarytmów (śmiech). Jeżeli jest świetna w malarstwie, czytam o różnych technikach. W pracy tłumacza nie ma czegoś, co może się nie przydać. Nieustannie się uczę i wykorzystuje tę wiedzę, a i efekty są natychmiastowe. Dlatego też ta praca jest tak bardzo nagradzająca.
JW: Książki young adult pozwalają znaleźć swoją reprezentację, kiedy brak jej na co dzień. Czujesz ciężar?
AŁ: Bardziej odpowiedzialność. Niezależnie, czy tłumaczę książkę o osobie niebinarnej, czy o osobie w spektrum autyzmu, wiem, że ta praca jest potrzebna i ważna.
Pracując przy „Wszystkiego, co najlepsze”, wraz z redaktorkami zdecydowaliśmy się wprowadzić zaimki „ono/jeno”.
Oczywiście język inkluzywny nie ogranicza się tylko do nich i do rodzaju neutralnego, ale potrzebujemy pewnego zasobu, by zacząć tworzyć rzeczowniki, jak neutratywy, osobatywy czy dukaizmy. Wprowadzamy je do książek, aby wyszły poza bańkę osób, dla których są one ważne. Ciągle patrzymy w przód i oswajamy czytelników, czytelniczki i czytelnicza (neutratyw) z ich użyciem.
JW: Ale czy literatura YA faktycznie ma szansę wyjść poza grupę odbiorczą?
AŁ: Określenie YA może odstraszać osoby starsze, bo myślą, że konkretna książka będzie dotyczyć jedynie problemów nastolatków na szkolnym korytarzu. Absolutnie tak nie jest! Może i osoby bohaterskie mają między piętnaście a dwadzieścia parę lat, ale problemy, z którymi się mierzą, są uniwersalne. Na kartach powieści mówi się o osamotnieniu, niepełnosprawności, biedzie, traumie, wykorzystaniu seksualnym… To tematy wykraczające poza dramę w liceum. Osobom dorosłym wydaje się, że nigdy nie zrozumieją młodych i ich świata, zdominowanego przez TikToka i inne social media. Książki YA pokazują, że jest to możliwe i wcale nie takie trudne.
Artur Łuksza – tłumacz związany z wydawnictwami We need YA oraz Odyseya. Przekłada książki z języka angielskiego i francuskiego. Przetłumaczył m.in. „A kiedy zniknie pustynia” Marie Pavlenko (z francuskiego) i „Wszystkiego, co najlepsze” Mason Deaver (z angielskiego).