Bezzębna bestia
Opublikowano:
8 września 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Idris Elba walczy z krwiożerczym lwem w Południowej Afryce. „Bestia” to „Park Jurajski” przepuszczony przez magiel streamingowych algorytmów.
Pitch producencki był prosty: „Idris Elba walczy z lwem”. Czasami tyle wystarczy, aby sprzedać pomysł na film. Tym bardziej, gdy w roli głównej obsadzimy charyzmatyczną gwiazdę, którą jest wspomniany aktor. Ma niesamowitą prezencję, która każe kierować na niego wzrok, gdy tylko pojawi się na ekranie. W „Bestii” (w reż. Baltasara Kormákura) widzimy Elbę niemal nieustannie. Tym razem jednak aktor nie wystarcza, by widzowie nie zaczęli ze zniecierpliwieniem wiercić się na kinowych fotelach. Wrażenia podczas seansu sprowadzają się do jednej myśli – fabuła „Bestii” jest jak „Park Jurajski”, tylko przepuszczona przez magiel streamingowych algorytmów.
Dinozaury ze stadionu
Porównanie do przełomowego megahitu Stevena Spielberga jest uprawomocnione. Nie tylko dlatego, że jedna z bohaterek nosi koszulkę ze znanym logo ze szkieletem dinozaura. W filmie Kormákura również znajdujemy się na safari, jeep odmawia posłuszeństwa, krwiożerczy i nad wyraz inteligentny stwór rozprawia się z postaciami, giną winni i niewinni, a do zwycięstwa potrzeba sporo sprytu. Mało tego, niektóre sceny w „Bestii” są żywcem wyjęte z „Parku Jurajskiego” (na przykład ikoniczna scena w kuchni!); są podobne, acz podrobione, jak imitacja oryginalnych ciuchów sprzedawanych na stadionach.
Miksowanie znanych schematów tym razem się nie powiodło.
Choć trzeba przyznać, że film zaczyna się całkiem sprawnie, jak na porządny horror przystało. Noc na sawannie. Punktowe światło płynące z latarki i lamp samochodu. Grupa kłusowników wystrzeliwuje stado lwów, by móc opchnąć ich skóry, zęby, a nawet kości na czarnym rynku. Przeżywa tylko samiec, który bezlitośnie, jednego po drugim, wybija oprawców. Niewątpliwie Kormákur czerpie dużo radości z kręcenia tej sceny. Podobnie jak widownia. Rozumiemy, dlaczego lew jest wściekły i dlaczego jego krwawa zemsta jest słuszna. Bardzo szybko jednak zostaje ona przerwana przez pojawienie się na ekranie rodziny. Wtedy scenariusz (za którym stoją Ryan Engle i Jaime Primak Sullivan) każe nam kibicować właśnie jej. Lew, któremu wybito stado, z króla zwierząt staje się bestią. Nie powinniśmy z nią sympatyzować.
Rodzina naprawiająca swoje relacje
Wspomnienia rodzina przylatuje do Południowej Afryki (zdjęcia kręcono na miejscu, co cieszy oko) w poszukiwaniu ukojenia. Nate (Elba) zabiera swoje nastoletnie córki Mere (Iyana Halley), i Norah (Leah Jeffries) do miejsca urodzenia ich matki. Kobieta (pojawia się w okropnych i odstających od całego filmu snach Nate’a) niedawno zmarła na raka, a tuż przed śmiercią żyła z mężem w separacji. Oba wydarzenia odbiły się na dobrostanie dziewczyn, którego przywróceniu ma służyć poznanie swoich korzeni (szkoda tylko, że nikt nie artykułuje chęci poznania dziadków czy kuzynostwa. Nie wiemy nawet, czy matka miała kogoś bliskiego w wiosce).
Relacja między córkami a ojcem jest – delikatnie mówiąc – napięta.
Zarzucają mu, że zostawił matkę na pastwę choroby. Ignorował córki i się nimi nie interesował, bo był zajęty lekarską karierą. Do tego południowoafrykańska okolica może i jest urokliwa, ale w wiosce nie ma zasięgu i internetu (to oczywiście okaże się istotne dla fabuły).
Co może pomóc zjednoczyć się rodzinie? Może krwiożerczy lew?
Na safari zabiera ich przyjaciel Nate’a i jego żony Martin (Sharlto Copley), który pomaga lokalnym służbom tropić kłusowników. Choć bardzo szybko okazuje się, że mężczyzna jest „anty-kłusownikiem”, co wyjaśnia dlaczego tak dobrze posługuje się bronią (ta informacja w scenariuszu podana jest też idiotycznie, ale nie będę zdradzał). Martin ma również rękę do zwierząt. Jeszcze przed „wielkim finałem” z bestią w roli głównej widzimy, jak bohater przytula się do dwóch wyrośniętych lwów, które pomógł wychować. „Samce będą ze wszelkich sił próbowały powstrzymać innych samców, które zbliżą się do ich stada” – mówi Martin, a my wiemy, że to zdanie nie zostało rzucone ot tak, po prostu.
Zmiana gatunku
Po wielu niefortunnych dla bohaterów i bohaterek wypadkach „Bestia” wkracza na pole czystego horroru.
Film nabiera tempa i zwrotów akcji właściwych dla tego gatunku.
Wielkim złym jest oczywiście wspomniany lew (całkiem sprawie wykreowany w komputerze). Jego pogoń za Nate’em i resztą może wywołać dreszczyk emocji. Choć, powiem szczerze, przez cały film kibicowałem zwierzęciu. Nawet jeśli bohaterowie nie wybili jego stada, trudno się o nich martwić, bo zwyczajnie nie czujemy emocjonalnego połączenia. Postaci naszkicowane są grubą kreską. Kiedy film staje się horrorem, wykazują się totalnym brakiem inteligencji (a prócz wziętego lekarza, mamy tutaj między innymi utalentowaną fotografkę wybierającą się do koledżu). Nate pręży muskuły i co rusz zostawia córki same w samochodzie. Z kolei rola dziewczyn w dużej mierze ogranicza się do wykrzykiwania przez nie słów: „Tato” i „Nie!”.
Postaci zaczynają przypominać te z najgorszych „strasznych filmów”. Mają po prostu uciekać.
„Bestia” ma swoje (nieliczne) momenty, które mogą spowodować, że podskoczymy na kinowym fotelu. Jest ich jednak za mało, by nazwać film pełnokrwistym horrorem. Żyjemy też w epoce produkcji o superbohaterach i superbohaterkach. Wydaje się, że Idris Elba walczy z lwem tylko po to, aby wpisać się w te nowo obowiązujące ramy. „Bestia” w tym wypadku nie ryczy, a miauczy. Niepotrzebne.
„Bestia” do zobaczenia w kinie. Premiera 26 sierpnia 2022 r.