fot. Krystian Daszkowski

Cała prawda o feminatywach

Martyna F. Zachorska, czyli Pani od Feminatywów, opowiada o swojej książce „Żeńska końcówka języka”. Mówi m.in. o tym, jak polszczyzna radzi sobie z opisywaniem seksualności oraz dlaczego feminatywy budzą tyle kontrowersji.

Jakub Wojtaszczyk: W swojej książce „Żeńska końcówka języka” piszesz, że feminatywy zaczęły zanikać dopiero po II wojnie światowej. Przed hulały w najlepsze, prawda?

Martyna F. Zachorska: Polszczyzna jest językiem fleksyjnym, w którym funkcjonują rodzaje gramatyczne. Dzieje się tak również w przypadku nazw zawodów.

 

Przed XX wiekiem kobiety nie miały możliwości starania się o niektóre profesje, dlatego też żeńskich form wielu nazw zawodów nie było.

MFZ: Z czasem jednak kobiety wywalczyły sobie prawo do edukacji uniwersyteckiej, a co za tym idzie – prawo do wykonywania zawodów, które wcześniej były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn. Taki stan rzeczy podyktowała też sytuacja polityczna. Po I wojnie światowej liczba mężczyzn się zmniejszyła (ginęli podczas walk) i naturalnie ich wakaty wypełniły kobiety. Pojawiła się wtedy potrzeba utworzenia nowych form, oznaczających kobiety wykonujące nowe dla nich zawody.

 

Martyna Znachorska, fot. Krystian Daszkowski

Najczęściej po prostu uciekano się do tworzenia nazw zawodów analogicznie do tych, które już wcześniej występowały w języku.

Tak, jak istniała nauczycielka utworzona od nauczyciela, tak powstały formy takie, jak adwokatka od adwokata, doktorka od doktora itp. Wtedy nie budziły kontrowersji jak dziś, po prostu je tworzono. Nie były obarczone politycznym bagażem, tylko odzwierciedlały nową sytuację w społeczeństwie.

 

 

JW: Co się takiego wydarzyło w PRL-u, że feminatywy zanikły?

MFZ: Nie do końca znikły. Przestano ich używać w oficjalnych kanałach komunikacji. W latach 50. pojawiła się tendencja, by dążyć do równości, która była rozumiana jako zrównanie kobiet z mężczyznami, również na płaszczyźnie językowej. Co nie oznaczało tak do końca równości szans czy dostrzegania różnorodności.

 

Językiem równano w górę, do tej bardziej „prestiżowej” formy.

Wtedy ukonstytuował się pogląd, że taką są formy męskie. W 1957 roku prof. Zenon Klemensiewicz wydał rekomendację, w której zauważał, że odwiecznej tendencji tworzeniu nazw żeńskich od męskich przeciwstawia się nowa wówczas tendencja nazywania kobiet formami męskimi. Działo się tak, ale wyłącznie w odniesieniu do zawodów „wyższych”, jak adwokat, wykładowca, lekarz. W zawodach uważanych za „niższe”, jak nauczycielka, sklepikarka, sprzątaczka czy fryzjerka, końcówka została niezmienna. Do dziś profesje te nie budzą kontrowersji. W książce cytuję Ewę Woźniak: „«Przerwa» w tworzeniu nazw żeńskich w okresie PRL-u, która doprowadziła do ich stylistycznej deprecjacji, była uwarunkowana propagandowo, miała wymiar magiczny, podobnie jak inne strategie nowomowy: brak podziału na nazwy męskie i żeńskie tytułów, zawodów i stanowisk miał świadczyć o braku dyskryminacji ze względu na płeć, o równouprawnieniu na rynku pracy. Taką strategię sankcjonowały wydawnictwa poprawnościowe”.

 

fot. Krystian Daszkowski

Wówczas zawiązał się zwyczaj używania nazw męskich jako generycznych, czyli odnoszących się do obu płci.

Miało to, jak pisała Woźniak, wymiar propagandowy. Wskazywało na naszą progresywność. U nas kobieta jest równa mężczyźnie, co widać nawet w języku. Nie ma adwokatów i adwokatek, są sami adwokaci.

 

JW: Po komunizmie zapomnieliśmy, że mieliśmy kiedyś żeńskie końcówki?

MFZ: Także w czasie komunizmu byli autorzy i autorki, którzy sprzeciwiali się temu stanowi rzeczy. Między innymi satyryczka Stefania Grodzieńska w „Przekroju” opublikowała felieton wyśmiewający modę nazywania kobiet formami męskimi. Pokazywała absurdy, do których może doprowadzić używanie maskulatywów. Pisała o kobiecie, która podejrzewała, że „mąż zdradza ją z introligator”. Mimo wszystko maskulatywy się przyjęły. Wciąż nie możemy się pozbyć spuścizny po komunizmie.

 

Dziś wracamy do feminatywów, bo odgrzebujemy historię.

Pojawiło się nowe pokolenie badaczek, które, zajmując się kobietami sprzed 100–120 lat, pokazują, jak było naprawdę. Współcześnie żeńskie końcówki pojawiły się na nowo w mediach w połowie lat 2000. Pierwszą osobą, które je wprowadziła na nowo, była posłanka lewicy i wicepremierka Izabela Jaruga-Nowacka. Później długo, długo nic się nie działo, aż w 2012 roku posłanka Joanna Mucha w wywiadzie z Tomaszem Lisem powiedziała, że chce być nazywana ministrą. To kamień milowy dyskusji o feminatywach. Wtedy zaczęły pojawiać się wykpiwania, wypowiadanie z przekąsem różnych docinków pod adresem osób używających żeńskich końcówek.

 

To, że pierwszą osobą była polityczka, nie pomogło, tylko zaszkodziło.

Martyna Znachorska, fot. Krystian Daszkowski

Pani Mucha uznawana była za mało kompetentną na swoje stanowisko ministerki sportu. W książce, jak i w życiu, stawiam tezę, że gdyby feminatywy do przestrzeni publicznej wprowadziły aktorki, piosenkarki czy inne gwiazdy show-biznesu, mielibyśmy do żeńskich końcówek inny stosunek. Polityka jest przestrzenią polaryzującą społeczeństwo. Czujemy przynależność do jednej ze stron. Tego, co robi ta druga, nie traktujemy poważnie.

 

JW: Ostatnio moja rozmówczyni powiedziała, że jest „właścicielem” i „wykładowcą”. Inna w autoryzacji „psycholożkę” zmieniła na „psychologa”. Skąd niechęć do feminatywów u kobiet?

MFZ: Formy te zupełnie niepotrzebnie stały się markerem przynależności politycznej. Wciąż pokutuje przekonanie, że najlepiej, jak będziemy neutralni i neutralne. Część kobiet rezygnuje właśnie dlatego, by nie sugerować odbiorcy i odbiorczyni, że są stronnicze. Formy męskie są też nośnikami większego prestiżu. Formami żeńskimi go sobie ujmujemy. Chcemy wyjść na osobę bardziej kompetentną, najbardziej nadającą się do wykonywania swojego zawodu.

 

Niestety, nadal sfery związane z władzą i pieniędzmi, mimo obecności w nich kobiet, kojarzone są wyłącznie z mężczyznami.

Warto zastanowić się, dlaczego nie chcemy używać żeńskiej formy. Nasze przekonania nie biorą się znikąd. Przecież to tylko słowa, one są neutralne. Dopiero my nadajemy im znaczenie. Formy żeńskie uznajemy za infantylne. Czy to oznacza, że wszyscy chcemy być mężczyznami? Czy zakładamy językowy garnitur, aby wyjść na bardziej kompetentne? Czyli to oznacza, że jako kobiety takie nie jesteśmy?

 

JW: W używaniu żeńskiej końcówki nie pomaga internetowy hejt, prawda?

Martyna Znachorska, fot. Krystian Daszkowski

MFZ: To duży problem. Gdy w social mediach pojawi się artykuł, w tytule którego mamy feminatyw, zalewa nas morze komentarzy dotyczących nie treści, tylko tego jednego słowa. Jednocześnie osoby hejtujące mówią, że to tylko język i nie ma o co się bić. Choć tak naprawdę to najczęściej one najgłośniej krzyczą na ten temat. Feminatywy budzą skrajnie negatywne emocje.

 

JW: Myślisz, że podłoże jest zawsze polityczne?

MFZ: Tak, bo najczęściej te osoby komentują słowami: „Lewacka propaganda!” albo „Nie wciskajcie mi tej lewackiej ideologii”. Żeńska końcówka utożsamiana jest z agendą polityczną.

 

JW: Tak samo jak przed feminatywami, bronimy się przed językiem inkluzywnym…

MFZ: W skrócie można powiedzieć, że język inkluzywny to takie używanie języka, które ma na celu bycie uprzejmym dla wszystkich. Nie dostrzegamy tylko siebie, ale też inne osoby lub grupy, które są mniej obecne w przestrzeni publicznej, jak mniejszości etniczne czy społeczne. Organizujemy język w taki sposób, aby każda osoba czuła się w nim dobrze i bezpiecznie. Nie używamy też wyrazów i form, które uznawane są przez mniejszości za obraźliwe. Taka stara, dobra kultura osobista.

 

JW: Skąd kontrowersje wokół tego języka?

MFZ: W niektórych kwestiach ludzie nie lubią nowych rozwiązań. Wiele osób jest też bardzo mocno skoncentrowanych na sobie i nie czuje potrzeby dostrzegania innych w języku. Nie chce dowiedzieć się, dlaczego jakaś grupa woli być nazywana tak, a nie inaczej. Przeciwnicy się zapierają, bo nie chcą zmieniać czegoś, co było „od zawsze”. Mam wrażenie, że to ogólnie problem Polaków i Polek – nie słuchamy siebie nawzajem. Nie wychodzimy ze swojej bańki i nie konfrontujemy się, bo nie jest to dla nas komfortowe. Wielu ludzi nie chce się dowiedzieć, dlaczego osoby czarne nie chcą być określane słowem „Murzyn”. Natomiast język niebinarny uważany jest za wydziwianie. Kiedy posłucha się drugiego człowieka, zapyta się, dlaczego taka forma jest dla niego odpowiednia, ten odpowie, a nam, wsłuchując się, trudniej będzie powiedzieć: „To poprawność polityczna!” Czy „Won stąd, lewacka zarazo”…

 

JW: Poprawność polityczna to oręż często wyciągany przez osoby sprzeciwiające się feminatywom czy zmianom językowym. Piszesz, że to określenie jest błędne…

MFZ: Poprawność polityczna to określenie, które początkowo, około lat 40., 50., używane było w kręgach lewicy jako zwrot (auto)ironiczny, satyryczny. Oznaczało osobę lewicującą, która trzyma się sztywno linii programowej partii. Natomiast dzisiaj określenie „poprawność polityczna” usłyszymy raczej z ust kogoś o poglądach konserwatywnych jako reakcję na przykład na słowa przewodniczącego, który na zebraniu powie: „Drodzy pracownicy i drogie pracowniczki…”. Mniej więcej w latach 90. określenie z ironicznie lewicowego stało się ironicznie prawicowym. Poprawnością polityczną zaczęto określać przejawy antyrasizmu, antyseksizmu czy walkę z homofobią.

 

JW: W swojej książce dużo miejsca poświęcasz seksizmowi polszczyzny. Czy nasz język nienawidzi kobiet?

okładka książki

MFZ: To za dużo powiedziane. Większość języków świata jest androcentryczna, czyli językowy obraz mężczyzny jest bardziej pozytywny niż kobiety. Widzimy to w wielu aspektach, na przykład w potocznych stwierdzeniach. Zastanówmy się, ile mamy określeń na kobietę, która uprawia dużo seksu. I analogicznie, jakie mamy określenia na mężczyznę prowadzącego podobny styl życia? Często to samo słowo ma inne znaczenie w kontekście płci. Na przykład wyraz „cnotliwy” opisujący kobietę oznacza, że nie uprawia seksu; mężczyznę, że jest osobą prawą i uczynną. Androcentryzm widzimy też w przysłowiach.

 

Niektóre, choć już raczej nieużywane, gloryfikowały przemoc domową, jak: „Jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije”.

Mimo że wulgaryzmów określających kobiety i mężczyzn mamy na równi, ich znaczenie jest inne. Mówi się: „Jeżeli chcesz obrazić mężczyznę, nazwij go kobietą”. Wyrażenie: „Ale z ciebie cipa” to synonim słabości. Z kolei „Masz jaja!” oznacza, że ktoś nie daje sobie w kaszę dmuchać. Za wulgaryzm uznawane jest również słowo „wagina”, a „penis” już nie. Swojego czasu spotkała się z nim Shonda Rhimes przy pisaniu serialu „Chirurdzy”. To opowieść o medykach i medyczkach, w której – wydawać by się mogło – nazwy części ciała będą swobodnie padać. Otóż pojawił się problem ze wspomnianą waginą. Twórczyni musiała wymyślić eufemizm – „vajayjay”. Miało to miejsce w 2006 roku, jednak lata później, stosunkowo niedawno, bo w 2019 roku, reklama książki ginekolożki Jen Gunter „Biblia waginy” została zbanowana przez Twittera. Poszło oczywiście o tytuł…

 

JW: Czy te wszystkie spory o feminatywy paradoksalnie sprawiają, że zaczynamy bardziej świadomie ich używać?

MFZ: Idziemy w dobrym kierunku. Coraz więcej prowadzi się akcji na ten temat. Coraz więcej osób edukuje innych. Widzę też potrzebę w ludziach, aby dowiadywać się więcej na temat języka. Dużą rolę odgrywa osłuchanie i oczytanie z żeńskimi formami. Dlatego cieszę się, że media, też te mainstreamowe, zaczynają ich używać. Poprzez popkulturę najlepiej dotrzeć do przeciętnych użytkowników i użytkowniczek języka. W taki sposób możemy zdjąć brzemię polityczności z feminatywów.

 

Martyna F. Zachorska – doktorantka na kierunku językoznawstwo w Szkole Doktorskiej Nauk o Języku i Literaturze UAM w Poznaniu. Twórczyni instagramowego profilu Pani od Feminatywów. Tłumaczka z języka angielskiego. Uwielbia literaturę faktu, pizzę i spanie do późna.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
2
Świetne
Świetne
3
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
4
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0