Chelsea Wolfe: Królowa tonie w mroku
Opublikowano:
20 sierpnia 2018
Od: 14/08/2018
Do:
Początek: 20.30
Koniec:
Koncert Chelsea Wolfe przypominał mroczny i niepokojący spektakl, w którym rekwizyty teatralne zastępowały instrumenty rockowe. Do Poznania artystka przyjechała jako gwiazda, z którą po prostu trzeba się liczyć. Choćby dlatego, że potrafi nieźle namieszać – nie tylko na rynku muzycznym, ale również w głowach.
Zaczęło się niewinnie. Chuda, blada czarnowłosa dziewczyna ze słonecznego miasta Roseville za namową swoich upartych znajomych postanawia nagrać debiutancki album, którego wstydzi się do dziś. Jego tytuł okazał się złowróżbny.
W 2006 roku „Mistake in Parting” był zbiorem nijakich, nieporuszających i smętnych pioseneczek, niby zagranych w znów modnym wówczas stylu alternatywnego folku i gotyckiego rocka, jednak w przypadku 23-letniej wówczas Chelsea Wolfe przezroczystych jak sopel lodu.
Jak wspominała po latach, podzielenia się tymi piosenkami ze światem pożałowała już w dniu premiery – było to dla niej na tyle traumatyczne, że z poczucia wstydu schowała się na trzy długie lata. Dosłownie, bo jeśli gdzieś grała, to tylko w nietypowych miejscach w Europie – ruinach kościołów, podejrzanych piwnicach, a nawet… w nieczynnych elektrowniach jądrowych.
Mimo poczucia porażki nie próżnowała. Otarła łzy i wytrwale pisała kolejne teksty, przy okazji wymyślając melodie nowych utworów, nagrywając je na leciwym magnetofonie Tascam 488. Zimą 2010 roku ośmieliła się wyjść na światło dzienne z pierwszym oficjalnym krążkiem „The Grime And The Glow”. To dzięki niemu jej muzyka – już znacznie bardziej eksperymentalna, noise’owa, a przy tym zadziwiająco chwytliwa, głównie za sprawą wielu odniesień do muzyki ludowej – zagościła w nowojorskiej wytwórni Pendu Sound, w której później swoje płyty wydawali witch house’owi ulubieńcy hipsterów, tacy jak Mater Suspiria Vision czy White Ring.
CHELSEA WOLFE: INTROWERTYCZNA HIPNOTYZERKA
Co Wolfe zaczęła na „The Grime…”, rozkręciła na „Ἀποκάλυψις” (też „Apokalypsis”) – albumie, od którego zaczęła się jej światowa kariera. Dziesiątki udanych koncertów oraz kontrakt z wytwórnią Sargent House, z którą nie rozstaje się do dziś, zahartowały ją i dodały pewności siebie, na której nadmiar, ze względu na swoją dość introwertyczną osobowość, nigdy nie mogła narzekać.
O Chelsea zaczęli mówić wszyscy i coraz częściej w hurraoptymistycznym tonie. Tak było w 2012 roku, po wydaniu jakże intymnego „Unknown Rooms: A Collection Of Acoustic Songs”, w którym urzekała zwłaszcza swoim zjawiskowym, niebanalnym głosem, ale też rok później, kiedy na półkach sklepów muzycznych pojawiła się jej płyta „Pain Is Beauty” – mocna, awangardowa rzecz, w której gotycka elektronika wprowadza w stan, po którym chce się tylko więcej i więcej. Im głębiej Wolfe zapuszczała się w ten las, tym większej nabierała siły.
Za „Abyss” z 2015 roku – tak jak i za ostatni, ubiegłoroczny album „Hiss Spun” – chwalą ją nawet fani najbardziej radykalnych odmian metalu i ambientu, ale i nowej sceny folkowej, reprezentowanej obecnie przez takich twórców jak mizantropijny King Dude czy Kvitrafn z pogańskiej Wardruny. Wkrótce jej utworami zainteresowali się też producenci gier komputerowych, filmów i seriali – jeden został nawet wykorzystany w kasowym serialu „Gra o tron”.
EMOCJONALNE OCZYSZCZENIE
Do Poznania, na jedyny koncert w Polsce, Chelsea Wolfe przyjechała jako gwiazda, z którą po prostu trzeba się liczyć. Choćby dlatego, że potrafi nieźle namieszać – nie tylko na rynku muzycznym, ale również w głowach…
„To rodzaj egzorcyzmów, w których nie zgadzam się sama ze sobą. To bardzo osobista płyta, na której chciałam się otworzyć, ale też stworzyć własną rzeczywistość, w której ja i moi fani przeżyjemy emocjonalne oczyszczenie” – tak opowiadała niedawno o swoim najnowszym krążku, którego zawartość była naturalnie głównym tematem występu w poznańskiej Tamie.
Ciarki na plecach można było poczuć już podczas majestatycznej introdukcji, w której prym wiodła perkusistka Jess Gowrie, wprawiając klub w drżenie rytualnymi uderzeniami w bębny. Chwilę później zaczęli do niej dołączać kolejni muzycy: Ben Chisholm – odpowiadający nie tylko za bas, „jęczący” w alt-rockowym stylu lat 90., ale również za klawisze i elektronikę, a także Bryan Tulao – nadpobudliwy gitarzysta, przełamujący cyfrowe, zniekształcone tła swoimi nader garażowymi riffami. Wkrótce pojawiła się też Wolfe, nie mizdrząc się do kotłującego się pod sceną tłumu, lecz od razu wyciągając jednego z asów w rękawie, czyli przebojową piosenkę „Carrion Flowers”. To utwór, który udowadnia, że jedną z największych wartości sztuki muzycznej jest kontrast – w tym przypadku osiągany za sprawą grubej ściany niskich częstotliwości, zza której wyłania się krystaliczny głos liderki oraz ogłuszający werbel jej koleżanki.
ZŁO SKROJONE NA MIARĘ
Koncert w Tamie zachwycał w całości, ale też i wieloma „momentami”. Choćby diabolicznym oniryzmem w „Spun”, atmosferycznym black metalem w „Vex” i klimatem filmów Davida Lyncha w „After The Fall”. Napięcie rosło z minuty na minutę, bo niedługo po funeralnym i okultystycznym „Dragged Out” przyszedł czas na „Particle Flux”, w którym przygaszona, jakby zrezygnowana Wolfe, z włosami opadającymi na twarz śpiewała o „samotnej drodze, na której już kiedyś byliśmy”.
Za sprawą takich magnetycznych numerów jak singlowy „16 Psyche” czy balladowy, zagrany pod koniec „Survive”, koncert Chelsea Wolfe przypominał mroczny i niepokojący spektakl, w którym teatralne rekwizyty zastępowały rockowe instrumenty, zaś rozbudowaną scenografię – zniewalająca i bardzo przemyślana gra świateł, korespondujących nie tylko ze złowrogą warstwą muzyczną, ale również tekstową, w której artystka decyduje się przed nami odsłonić.
Wylewa z siebie gorycz osobistych porażek, odchorowuje autodestrukcyjną jazdę po bandzie oraz lata spędzone na życiowych zakrętach, na których mimo całego splendoru, wciąż była całkowicie przerażona i bezradna.
Jej występ w poznańskiej Tamie dobitnie pokazał, że to bezustanne pisanie dziennikarzy brytyjskich magazynów „Metal Hammer” i „Kerrang!” o „Chelsea Wolfe – królowej mroku” nie jest nieuzasadnionym sloganem.
JAK PJ HARVEY Z MAYHEM
To zadziwiające, że prymat artystki uznają słuchacze tak wielu gatunków. Wolfe porusza się po ich prawie niewidocznych granicach, nigdy ich nie przekraczając. Nie jest tak wyraźnie kojarzona z muzyką gotycką jak nasza Anja Orthodox z Closterkeller ani tak industrialna jak Trent Reznor z Nine Inch Nails. Czy to właśnie dzięki temu jej kompozycje są tak niejednoznaczne? Z pewnością. Dzięki ich niejednorodności piosenkarka zgarnia całą pulę, podbijając serca słuchaczy w rozciągniętych black metalowych koszulkach, ale i odpicowanych ray-banach. To właśnie z nich składała się większość publiczności, która przyszła posłuchać „jak PJ Harvey gra z zespołem Mayhem”.
Pod tym względem Chelsea Wolfe jest jak legendarny Max Cavalera z zespołu Soulfly, który im starszy, tym mocniej dokręca metalową śrubę, o czym niedawno przekonali się choćby uczestnicy nowego Przystanku Woodstock, czyli festiwalu Pol’and’Rock Festival. Amerykanka radykalizuje się z równie imponującym skutkiem. Po błędach popełnionych na debiucie nie ma nawet śladu. Po wydaniu ostatniego krążka, tak wyraźnie zaakcentowanego podczas koncertu, pozostaje tylko zastanawiać się, czy rezultatem pracy nad kolejnym nie będą piosenki, które sprawią, że krew popłynie nam z uszu. Akurat w przypadku femme fatale z Sacramento to całkiem prawdopodobne…
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielko polsce #1
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielko polsce #2
CZYTAJ TAKŻE: Algiers – jak kamyk w bucie