Co, gdy wiersz się rozlewa?
Opublikowano:
19 października 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Debiut Zu Witkowskiej jest jedną z ciekawszych propozycji ostatniego poetyckiego półrocza. Choć "Fluid" zalicza wzloty i upadki, w tej chropowatości jest coś pociągającego. Poetka bierze na warsztat postać, płeć i język: rozkręca, odkręca, składa, rozsypuje. I, co chyba najważniejsze: nieźle się bawi.
Na początek słów kilka o ciele wiersza. Pierwsza książka Zu Witkowskiej, opublikowana w Wydawnictwie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, od pierwszego tekstu zmusza do czujności. Na większości stron spotykamy się z tekstem podwójnym: „komentarzem” osoby autorskiej (bo granica płciowości jest tu konsekwentnie rozszczelniana) i tym, co zwyczajowo nazywamy wierszem – utworem opatrzonym tytułem i podzielonym na strofy. Tak przecież prosty zabieg funduje czytelnikowi pierwsze skonfundowanie. Czy urywki prozy poetyckiej komentują wiersz? Czy może to wiersz komentuje komentarz? I czy w ogóle musimy stawiać granicę między jednym a drugim?
Brak celu napawa ją konsekwentnie paniką. Wypływa lekki rys
lękowy, potrzeba kontroli. Wszystko inne przegrywa, włącznie
z nią samą, wokół same skorupy. Zero przyjemności ‒ brawo,
kurwa, brawo. Zbiega z wałów ku żwirówce, krąży wokół jeziora.
W końcu staje, słucha tętna, sięga do kieszeni. Znajduje
blaszany żeton z sopockiego letniska: Może dwór cię opuścił,
ale duch jest z tobą, siostro. Wrzuca żeton w wodę, liczy kręgi
do siedmiu.
SKĄD
Składane, cacane, łowione, niesione.
W bibułkach, w pazłotkach, w chujwieczym z kokardą.
Pudrowe, w perfumach, w cekinach, brokacie.
(No dalej, co jeszcze wyjamisz z puzderka?).
Jak błysk się pojawiasz, owijasz w perliste.
„To nie ma być ładne. To ma mi się świecić!”.
Mgnienie szmaragdu i już, już cię nie ma.
Nie byłaś, więc skąd to, skąd puder na rękach?
Fluid Zu Witkowskiej stawia na eksplorowanie wszelkich zmąceń, odstąpień od narzuconej formy. To również wyzwanie rzucone czytelnikowi: wątki nie zawsze się łączą, opowieść nie chce być chronologiczna, język bywa niepoprawny, a nawet: niedoszlifowany. Gdy tylko zgodzimy się na lekturę bez uprzednich założeń, tom odsłania coraz to nowe możliwości, przyciąga pojedynczą frazą, rzuconą niby od niechcenia.
Owszem, Witkowska rzuca frazami niby od niechcenia. I celowo wyprowadza czytelniczkę na manowce, wybijając z rytmu i kierując uwagę na język. Bo metafory i przysłowia pojawiają się u poetki w okaleczonej formie: oto postać „nie była z tego ciała”, „niezbadane są wyroki nocy”, a bawełna ustępuje owijaniu w perliste. Są związki, są porażki, są też syreny i śródziemnomorskie patia. A to tylko pierwsze nitki splątanego kłębka.
Rozkręcanie, odkręcanie, składanie i rozsypywanie
Sporo u Witkowskiej mrugnięć okiem: ogwiazdkowane tytuły czy frazy wpuszczają trochę powietrza do codzienności sześciu kredytów, smogu i kryzysu. To właśnie ironiczne gry (popkulturowe nawiązania to osobny materiał na tekst) pozwalają bohaterce (i bohaterowi) utrzymać się na powierzchni i jednocześnie wadzić się z samym wizerunkiem wiersza. Jeden z wierszy nosi więc nazwę „NA JAGODY**”: dokąd odsyła przypis? Do urażonego czytelnika, żeby nie boczył się zbyt długo: „Smoke on the Water, jeśli Na jagody byłoby już nietaktem”.
Celowo nie zaczęłam tego ustępu od rozkładania na czynniki pierwsze konstruktu płci. Zbyt łatwo ulec bowiem pokusie felietonowego zredukowania książki Witkowskiej do kolejnej (choć wciąż – potrzebnej) publikacji o doświadczeniach społeczności LGBTQ+. A przecież we Fluidzie aż kipi od wyobraźni pisarskiej i rozchodzących się we wszystkie strony tropów. Przystańmy jednak na chwilę przy cielesności, która ściśle łączy się z tożsamością:
SYK MATKI JĄ CUCI
(„JAK SIEDZISZ! ZŁĄCZ NOGI!”)
i chłopiec w niej zrywa się z ławki, wyrywa przed siebie.
Migają jej tylko tweedowe buciki. Już widzi
ten trzepak, to błoto, te szelki,
dziury w kolanach, proce, plucie w dal.
Sikanie na odległość. Palenie za śmietnikiem.
Rwanie dup, wódkę i sen o potędze*.
Wszędzie same szanse – wybieraj, wybieraj.
Pełen urodzaj świata, co tylko, dziel i rządź.
Puszcza chłopca wolno, gładzi skraj spódniczki.
Patrzy, jak biel rajstop zlewa się ze ścianą.
* Tu wchodzi refren High Hopes Panic! At The Disco.
Dyscyplinowanie ciała kilku(nasto)letniej córki przez strażniczkę porządku – matkę jest w zasadzie sytuacją bez wyjścia. Niepozorna sytuacja odkrywa przecież wyraźną hierarchię władzy: dziecko może albo ulec i złączyć nogi, albo liczyć się z konsekwencjami. W grę wchodzi kara wymierzona przez matkę bądź, może jeszcze gorsza, reakcja społeczności: zdegustowane spojrzenie, cmoknięcie z dezaprobatą, zakwestionowanie reputacji. Co dzieje się więc z bohaterką przywoływaną do porządku? Rozszczepia się: część słucha poleceń, druga ucieka w życie chłopca, któremu już zawsze będzie łatwiej. Obserwatorzy są zadowoleni: bohaterce za to już zawsze będzie towarzyszyć rozdwojenie jaźni.
Podszewka ironii
A jednak debiutancki Fluid nie jest tylko grą z konwencjami czy gorzkim komentarzem do rzeczywistości. Poetka nie boi się eksplorowania poetyk i tematów, nawet jeśli zdarza się jej ponieść porażkę. Książkę Witkowskiej najlepiej określa tytuł: pulsujący, płynny, bez wyraźnych granic, rozlewający się w bliżej nieokreślone kierunki.
Choć Witkowskiej zdarzają się patetyczne potknięcia i niezamierzone rymy, zaskakująco ciekawie wypadają wiersze… o miłości. Zgrzyty językowe w sąsiedztwie do bólu przecież oklepanego pisania erotyków w świetle księżyca dodają tekstom Witkowskiej jakiegoś powabu i autentyczności. Komu nie zdarzyło się westchnąć do nocnego nieba?
Nie do końca sprawiedliwie jest też powiedzenie, że poetka sztampowo podchodzi do obrazu zakochania: odsuwając na bok pewne warsztatowe niedociągnięcia, autorka Fluidu najlepiej radzi sobie właśnie z sugestywnym oddawaniem emocji. Nic nie jest tu proste: ból, miłość, rozczarowanie, lęk czy oddanie mają twarz agresji i piękna. Jednocześnie przyciągają i odrzucają: pochłaniając bohaterów, pochłaniają nas.
III. LOBSTER
W tkance moskitiery dostrzegam pęknięcie,
a za nim sierp księżyca tak ostry, że aż kiczowaty,
jak nasprayowany na dykcie do opchnięcia turystom
na wrocławskim rynku. Żal patrzeć
na jedno i na drugie. Cienie na kraterach ‒
jestem ich pewna, gdy mówię, że a k u r a t homary
mogą ponoć żyć wiecznie. „What’s the point of being immortal
if you’re a lobster?”, rzuciłabyś lekko. I widzę wyraźnie:
pęknięcie ma kształt wykrzywionego uśmiechu, za którym
nie ma już krater.w, cieni, sierpa, nas ani wrocławskiego rynku.
Migoczemy.