Efekt motyla oczami żaby
Opublikowano:
31 maja 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Idąc nad wodę cały czas miałem przed oczyma sytuację, która rozegrała się gdzieś w polskich górach, całe lata temu. PKS „wypadł” z rozkładu jazdy, a pociąg powrotny, jak uczy doświadczenie, czekać na spóźnialskiego nie zechce, wsiadłem więc do napotkanej taksówki. I, jak to bywa, zacząłem rozmawiać z kierowcą.
Zeszło nam na tematy przyrodnicze, a konkretnie: żabkę i jej wpływ na sprawy ludzkie. Dla kierowcy było nie do pomyślenia, że przez stosunkowo małe zwierzę można nie poprowadzić drogi asfaltowej tam, gdzie poprowadzić ją chciano.
Wstęp oczami przyrodnika
Był to swego czasu bardzo głośny dylemat, co ważniejsze: człowiek i jego interesy, czy przyroda? Dała się wówczas poznać owa sławna ekologia. Kiedy odzyskaliśmy wolność, o przyrodzie mało kto myślał w kategoriach sprzymierzeńca. Wciąż zresztą zapominamy, że jesteśmy jej częścią i od niej zależymy. Wydaje się nam, o naiwni!, że czyniąc sobie ziemię poddaną, a po drodze niszcząc przyrodę, wybijemy się na niezależność. Podczas gdy co najwyżej pierwsza część tego zdania może okazać się prawdziwa.
Otóż, rzeczywiście, „wybijemy się” – na przykład walcząc o wodę, zdatną do picia i przeżycia.
Niezależnie od tego, co było, coraz większa świadomość ekologiczna naszego społeczeństwa powoduje, że współcześnie osąd kierowcy taksówki byłby raczej mało popularny. Po prostu wiemy, że nie miał racji. Żaba to nie tyle zwierzę, które ma panować nad decyzjami człowieka i przejmować nad nimi kontrolę, co synonim sytuacji harmonijnego współżycia człowieka w środowisku jego i jej – żaby – życia.
Mówiąc wprost: niszcząc środowisko żaby, a więc nie dając jej należnego miejsca do życia, strzelamy sobie w kolano. Niszczymy swoje własne miejsce do życia, swój własny ekosystem. Dlatego warto chronić naturalne miejsca do życia wszystkich stworzeń, nie budować się wszędzie, gdzie popadnie, w imię rozwoju gospodarczego.
Rozwój gospodarczy bez przyrody nie istnieje, gdyż bez przyrody nie istnieje człowiek. Natomiast przyroda bez człowieka poradzi sobie świetnie…
Teoria nitów w samolocie, którą poznałem w liceum dzięki pani profesor od biologii, mówi o tym wprost: kiedy wypadnie jeden z nitów, pewnie nawet niczego nie zauważymy, będziemy żyli w błogiej nieświadomości. Niemniej, w praktyce, spowoduje to znaczące zwiększenie prawdopodobieństwa wypadnięcia drugiego nitu, a stąd do katastrofy już niedaleko.
Po co komu żaba do życia? Przecież tylko w bajkach zmienia się w księcia! W rzeczywistości żaba to taki nit w samolocie. Eliminując ją, ryzykujemy przyczynienie się do powstania ekologicznej katastrofy, takiego ekologicznego efektu motyla.
Co można dostrzec – lub przynajmniej usłyszeć – szukając płazów?
Poznań może na razie chlubić się swoimi klinami zieleni. Oby nie popsuli tego żadni inwestorzy, oferujący nam „mieszkanie wśród zieleni”, gdyż wtedy zapłacimy za to wszyscy.
Póki co, zmierzałem jednym z tych klinów. Szedłem przy Rusałce, jeziorze znanym każdemu poznaniakowi.
Szedłem i notowałem. Siedemnasty dzień marca, od rana zachmurzenie całkowite, 4 stopnie na plusie, o 10:00 już 6-7 stopni. Około 11:00 pojawiły się przejaśnienia. Na końcu ulicy Nałkowskiej widziałem sroki zbierające materiał na gniazdo. Za charakterystycznym tunelem wszedłem na tereny leśne, nieco ostatnimi czasy przetrzebione.
Aktywny jest tu dzięcioł duży, słyszę sikory i pełzacze. Pomrukują nieśmiało zięby, choć nie mają póki co śmiałości odezwać się pełnym głosem. W oddali intonuje charakterystycznie dzięcioł zielony, przelatuje nade mną kruk, donośnie o tym informując, kraczą wrony siwe, słychać gile, spotykam stadko raniuszków, a wszystko to w jeszcze gołym i nieco zaspanym po zimie lesie. Przypomina o sobie kowalik, nisko nad koronami drzew przeleciał myszołów. Uwijają się kosy, w ostatnich dniach widziałem też w okolicy drozda śpiewaka, ale dzisiaj przedstawiciele obu gatunków gromko milczą: ot, cisza przed gwarną burzą. Za to „pohukują” grzywacze. W pięknym locie opada na ziemię modraszka – goniła spadające nasionko, a może tylko bawiła się nim?
Na tle błękitnego nieba przelatują kormorany. Na szczęście minęły czasy, kiedy trzeba ich było szukać ze świecą w ręku nad Jeziorem Dobskim na Mazurach.
Jęczy dzięcioł średni. Wrona w koronach drzew łamie gałązki, zbiera materiał na gniazdo. Nadlatują grubodzioby. Wrona jakoś niespecjalnie się mną przejmuje i znowu ma dziób pełen chrustu. A może tylko wydaje mi się, że nie zważa na moją obecność? – w końcu zerka raz po raz na ziemię w moim kierunku. Nie traci czasu, a jednocześnie ma mnie cały czas na oku. Pełzacz zaśpiewał swą pieśń ku chwale nadchodzącej wiosny. Dzięcioł średni rozjęczał się na dobre. To jego głos godowy.
Podążam dalej. Spostrzegam sójkę i stwierdzam ze zdziwieniem, że dziś żadna z nich nie krzyczy na mnie, widząc moją czerwoną kurtkę. Wreszcie dochodzi do moich uszu wyraźny śpiew zięby – za to tylko do połowy zwrotki. Zakończyła niczym trębacz na wieży mariackiej: najwyraźniej to dopiero rozśpiewanie. Od strony domostw słychać synogarlicę. Rudzik obwieszcza wszem i wobec swoją obecność charakterystyczną, jak to określam – „nieco rozchwianą” – pieśnią.
Mijam pozostałości dawnej bramy, wchodząc niniejszym na teren Woli. Na kwitnących olchach żerują czyżyki. W oddali odzywa się lerka. Wspinam się pod górkę o południowej wystawie, a na niej niezawodnie, jak co roku, ukazują mi się reprezentanci nadrodziny pszczół. Piękne owady, tańczące w wychodzącym raz po raz marcowym słońcu, które potrafi już odczuwalnie przygrzać, z czego owady, jako istoty zmiennocieplne, skwapliwie korzystają. Gdy słońce chowa się za chmurę, pszczoły w mgnieniu oka tracą wigor i chęć do latania. „Znikają”. Pokazał je nam (choć inny gatunek), naówczas studentom biologii, profesor Balcerkiewicz, botanik (sic!), w parku za poznańską operą.
W oddali słyszę dzwony na Anioł Pański, ani się człowiek obejrzał, a minęło południe. Oj, uwaga, prawie zdepnąłem pszczolinkę!
Powoli dochodzę do celu. Dał się słyszeć trznadel, kolejny wczesnowiosenny śpiewak. Natomiast z jakiegoś, nieznanego mi powodu, nie słyszę dziś szpaków, a już tu były – może jednak tylko w przelocie?
Z chmury nade mną zaczyna prószyć ni to grad, ni to śnieg. No tak, w marcu, jak w garncu – myślę sobie. I od razu przypomina mi się, że w tym roku mieliśmy prawdziwą zimę. Wreszcie! Pogoda to proces złożony, wielkoskalowy, z lokalnymi uwarunkowaniami.
Efekt motyla zakłada, że jedno mikrotrzepnięcie skrzydeł tego owada na jednej półkuli ziemskiej, powoduje makroefekt końcowy, w postaci zjawiska typu tornado na drugiej półkuli.
Chociaż odczytuję to raczej jako obraz metaforyczny, to jednak niepozbawiony odniesień do rzeczywistości, w której wszystkie elementy przyrodnicze są ze sobą powiązane. Jeśli więc hektolitry spalin paliwa samolotowego nie trafiły do troposfery z powodu pandemii, to kto wie? – trzeba to dokładnie zbadać – ale jednak pewne rzeczy widoczne są gołym okiem i oto… tak, w tym pandemicznym roku mieliśmy wreszcie zimę!
Jestem w miejscowym olsie. Rozglądam się za pierwszymi płazami. Przestraszył mnie nagły świst i oto za chwilę, dwadzieścia metrów ode mnie, ląduje para krzyżówek. Zobaczyły mnie i wydają się równie zaskoczone jak ja, ale po chwili przestają się mną interesować i przystępują do czynności higienicznych. Powiedzielibyśmy: czyszczą piórka. Z donośnym „terkotem” przeleciał dzięcioł czarny. Rozglądam się uważnie. Płazów brak, trzeba jeszcze poczekać.
Pierwsze tegoroczne stwierdzenie
Czekam więc na spotkanie z pierwszym w tym roku przedstawicielem płazów. Któż to będzie? – to się dopiero okaże. Pytanie początkowe jest jednak inne. Kogo tu, w tym środowisku, w ogóle mogę się spodziewać? Na piękną traszkę nie mam raczej co liczyć. Jeszcze mój dziadek podziwiał je w ubiegłym wieku w dolinie Bogdanki, ja nie mam już tej szansy. Zanieczyszczenia i antropopresja zrobiły swoje. Oby moje wnuki mogły dostrzec choć tyle, ile ja zdołam.
Tak więc płazy ogoniaste – jako się rzekło – zapewne odpadają. Pozostają przedstawiciele płazów bezogonowych. Spośród nich typuję albo ropuchę szarą, albo żabę moczarową.
Kolejny ciepły dzień w tym roku ma miejsce 25 marca. Idę tą samą drogą (ornitolog powiedziałby: tym samym transektem) i pierwszy raz w tym roku mam okazję podziwiać aktywne latolistki cytrynki – żółte motyle, które są zwykle zwiastunem kolorowej wiosny. Wreszcie całą piosenkę śpiewają zięby, strzyżyk nie jest gorszy i mimo bardzo małych rozmiarów ciała wydobywa z siebie donośny głos. Przelatuje nade mną wybarwiona godowo śmieszka, jak również krogulec – ten ostatni wywołuje wyraźnie słyszalny dreszcz grozy wśród ptasiej drobnicy. Swój koncert zaczyna sójka: jako że nieopodal śpiewa czyżyk, zaczyna go udatnie naśladować, wplatając w to inne zasłyszane śpiewy i dialekty, włącznie z głosem zapożyczonym od przelatujących gęsi.
Jak to mawiał nieżyjący już profesor Bednorz, ornitolog z poznańskiego UAM, jeśli nie wiadomo, jaki ptak śpiewa, to będzie to zapewne sójka.
Mijam piątego cytrynka – widać, żarty się skończyły, wiosna przystąpiła do szturmu. Wkrótce zdobędzie całą przyrodę. Idąc po ścieżce, raz po raz mimowolnie przepłaszam chodzące nieopodal po zeszłorocznych liściach leśne gryzonie. Na rękawie kurtki usiadł mi pięciomilimetrowy przedstawiciel rzędu Diptera (muchówek). To się w tym roku zdarzyło po raz pierwszy. Między zeszłorocznymi liśćmi drzew, które są bardzo potrzebne w naturalnym ekosystemie leśnym (stanowią swoistą ochronę gleby, roślin, zwierząt w czasie zimy) da się dostrzec coraz więcej nieśmiało zerkających ku słońcu roślin runa leśnego. Dominuje tu ziarnopłon wiosenny, który wkrótce pokryje dno lasu żółtym kobiercem kwiatów.
Wracam, idąc przy brzegu Rusałki. A tu niespodzianka: widzę w oddali jakąś kaczkę. A właściwie słyszę raz po raz wyraźne: – Piju! Rozglądam się i zauważam na początku jednego samca, wkrótce drugiego oraz samicę. To świstuny, które pojawiły się tu na przelotach. Mili goście, urozmaicający rusałkowy krajobraz. Natomiast dostrzeżony perkoz dwuczuby jest jednym z jego nieodłącznych składników.
Dzień później na tej samej drodze napotykam już pierwszego w tym roku trzmiela.
Jest równie ładnie, jak wczoraj i całkiem ciepło, w cieniu 15-17 stopni Celsjusza. Na jeziorze tym razem siedzą kaczki zwane czernicami. Pierwszych żab szukam ponownie w olsie na Woli. Tu nadal ich nie ma. Dopiero nieopodal malowniczej tamy bobrowej, zlokalizowanej na zachodnim brzegu jeziora Rusałka, schodzę z głównej drogi na wąską ścieżkę, prowadzącą do kanału z wodą.
A tam, nie wierzę własnym oczom, są! I to od razu w ampleksusie – uścisku godowym – para ropuch szarych. Ostrożnie wykonuję im fotografię i odchodzę. Tylu ludzi przechodzi, przebiega lub przejeżdża na rowerze w pobliżu i nawet nie przyszłoby im do głowy, że tuż obok przebywa „zakochana” płazia para, pierwsza, którą spostrzegam w tym roku.
OCZYwisty wniosek
Miejmy więc oczy szeroko otwarte. Odniesień do zmysłu wzroku nie bez powodu było w tym tekście całkiem sporo. Nie mamy tylko patrzeć, ale też widzieć. Wtedy jest szansa, że nie przeoczymy wielu cudów natury, które każdego dnia rozgrywają się na naszych oczach i to w najbliższym sąsiedztwie. Możliwość ich obserwacji jest ważnym elementem naszego dobrostanu!