Emocje popychają nas do działania
Opublikowano:
27 listopada 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Monika i Hubert Wińczykowie to para w życiu i w sztuce. Autorzy politycznie zaangażowanych performance’ów od lat współtworzą niezależną artystyczną scenę w Poznaniu.
Zabierają głos w ważnych sprawach. Poruszają globalne problemy na poziomie lokalnym. Ich działalność artystyczna wynika bezpośrednio z życia. Często ma charakter radykalny, interwencyjny oraz edukacyjny. Pokazują solidarność z uchodźcami, osobami strajkującymi, sprzeciwiają się lekcjom religii w szkołach, walczą o prawa kobiet. Zajmują się również ekologią. Monika jest współorganizatorką poznańskich Manif, Hubert pracuje z dźwiękiem w przestrzeni publicznej. Są autorami dwóch blogów o nazwie Monster Hurricane Wihajster.
EWELINA JAROSZ: Jesteście rodzicami dwójki dzieci. Jaki macie patent na godzenie aktywnego życia zawodowego, artystycznego i rodzinnego?
HUBERT WIŃCZYK: Nie mamy patentu. Działamy w stanie permanentnej improwizacji. Tak naprawdę to jest bardzo trudne.
MONIKA WIŃCZYK: Żyjemy wedle modelu emocjonalnej, włoskiej rodziny [śmiech]. Nasza codzienność rodzinna polega na godzeniu sytuacji prywatnych z ideałami, dobrze wygląda z zewnątrz [śmiech]. Doświadczamy jednak problemów organizacyjnych oraz zapaści wynikających z faktu, że nie możemy wzajemnie uczestniczyć w swoich działaniach – czasami musimy się sporo nagimnastykować. Takie wspólne akcje wymagają pomocy znajomych, których czasem prosimy o opiekę nad kochanymi dziećmi, Mirusiem i Kiką. Staramy się jednak nie wypuszczać w świat informacji, że jest świetnie i landrynkowo. Nie interesują nas tego typu presje.
HW: Decyzje o tym, czy możemy gdzieś wystąpić razem, podyktowane są niekiedy względami ekonomicznymi. Zastanawiamy się, czy możemy zapłacić za opiekę nad dziećmi, aby móc uczestniczyć w „swoich” wydarzeniach, zwłaszcza takich, które wymagają wielu przygotowań, jak ma to miejsce np. w teatrze. Zdarzają się również sytuacje idealne, takie jak nasz rodzinny udział w tegorocznym Obozie dla Klimatu w Świętnem.
Twoje pytanie prowokuje refleksję nad organizacją społeczną rodzinnego życia. Nad Jeziorem Wilczyńskim pojawiła się u mnie tęsknota za życiem plemiennym, wspólnotowym myśleniem, troską o wszystkich dookoła, traktowaniem siebie nawzajem jak większej zbiorowości, w której opieka nad dziećmi nie jest „przypisana” wyłącznie do rodziców biologicznych.
MW: Cudowne jest to, że nasze dzieci były na obozie bezpieczne z innymi dziećmi i dorosłymi. Podobnie my otaczaliśmy opieką dzieci innych uczestników i uczestniczek obozu.
HW: Nie ma u nas również tematów tabu. Gdy dzieci o coś pytają, to dostają od nas szczerą odpowiedź. Odpowiadamy im wprost i też dzielimy się z nimi naszymi poglądami na to, jaki świat byśmy chcieli. Gdy zabieramy je na protesty i demonstracje, pytamy, czy chcą iść. Dzięki temu wiedzą, że gdy w szkole czy przedszkolu coś mogłoby działać lepiej, to też mogą wyrazić swoje zdanie. Chcemy, aby odważnie występowały w swoich życiowych rolach.
MW: Wzrastają w atmosferze akceptacji dla mniejszości. Jest dla nich oczywiste, że związki mogą być dwu- lub jednopłciowe. Kika w zabawie zawarła ślub przyjacielski z dziewczynami, którego udzielił im Hubert. Chłopcy z klasy w wieku dorastającym od razu określili dziewczyny lesbijkami. Dla nich to było obraźliwe, widocznie otoczenie, w którym wyrośli, tak uważało. Dla Kiki to nie było obelżywe, tylko po prostu nietrafione, bo jej miłość do dziewczyn ma charakter przyjacielski.
Kontynuując rozmowę w nurcie nowej szczerości, chciałabym zapytać, jak sytuacja nadmiaru zajęć artystycznych i aktywistycznych przekłada się na wymiar waszej małżeńskiej relacji i bliskości?
MW: Ja jestem wiecznie zazdrosna o to, że nie mogę uczestniczyć w wydarzeniach mojego męża! Gdy na przykład ktoś wysyła mi kolejne zaproszenie na koncert mojego męża, o którym dobrze wiem, ale nie mogę na nim być, to już dostaję nerwicy.
HW: Dużo jest trudnych momentów, aleniekiedy chwile bliskości wydarzają się właśnie we wspólnych działaniach. Na przykład kiedy w jednej scenie z opery komicznej „Napój miłosny” Gaetana Donizettiego w reżyserii ukraińskiego reżysera, Andriya Zholdaka, w której razem bierzemy udział, intensywnie patrzymy sobie w oczy przez oddzielającą nas kratę zbudowaną z krzyży. Ten ukryty performance bliskości w Teatrze Wielkim w Poznaniu jest częścią spektaklu, który dekonstruuje tradycyjnie rozumianą operę.
Co waszym zdaniem jest dziś najważniejsze w sztuce performance’u i jakich strategii używacie, aby była ona politycznie skuteczna?
MW: Wspólnym mianownikiem są dla nas emocje. To one popychają nas do działania. Łączą nasze osobiste światy z tym, co dzieje się na zewnątrz i vice versa. Raz to nas pchnie do bardziej radykalnego, raz do bardziej lirycznego performance’u.
HW: Początkowo nasze działania o charakterze performatywnym nie były polityczne. Stały się takie przez osobiste, niekonceptualne motywacje. Najpierw zajmowaliśmy się sobą, swoim byciem, a potem zaczęliśmy zajmować się energiami świata społecznego.
MW: Przy czym mamy dosyć przeciwne energie.
HW: Tak, innym tempem się rozchodzą. Pierwszy opis naszego duetu określał nas jako „istoty, które spadły na Ziemię”. Inspiracją był film „Człowiek, który spadł na ziemię” (1976) Nicolasa Roega. Dostrzegaliśmy w tamtym momencie, że czujemy się tu obco. Próbowaliśmy przepracować i zrozumieć siebie w świecie.
MW: Z tego okresu pochodzi nasz performance „otoROTOmotor” (2011), który miał miejsce podczas festiwalu współorganizowanego przez nas z klubem Dragon i nieistniejącym już klubem Osiem Bitów. Impulsem do jego zrobienia był István Kantor, którego mieliśmy okazję zaprosić do Poznania, ale przerodziło się to w festiwal, na którym wystąpiliśmy pierwszy raz jako Monster Hurricane Wihajster.
HW: Ten performance to był moment fenomenologicznego zachwycania się mechanizmami. Dosłownie – silnikami, hałasem, wibracjami. Tę brudną materię zamienialiśmy symbolicznie w metodę duchowego samorozwoju, tak jak alchemicy zamieniali gówno w złoto.
MW: Inny przykład to performance „Kremarei” (2012), dla którego punktem wyjścia była zainicjowana przez Joannę Rajkowską wycieczka do krematorium poznańskiego.
HW: Udało mi się wówczas nagrać wypowiedź kierownika krematorium na temat mechaniki cyklu spalania i doświadczania go przez bliskich kremowanej osoby, w określonym rytmie pracy pieców krematoryjnych.
MW: To było jak mantra. Następnie nagraliśmy naszą koleżankę, Anię Zdebską, jak w tej samej technicznej konwencji opowiedziała o reinkarnacji. My natomiast w trakcie performance’u chcieliśmy za pomocą krwi wskrzesić martwą rybę.
HW: Później, za sprawą Moniki, nasze działania poszły w kierunku spraw bardziej politycznych. Moment przełomowy nastąpił w 2012 roku, kiedy w cztery osoby (wraz z współwłaścicielem klubu Dragon, Mateuszem Rogalą i artystą Pawłem Żukowskim) zamknęliśmy się na 70 godzin w piwnicy pod Dragonem.
MW: Inspiracją była zapowiedź głodówki Istvána Kantora przeciwko warunkom pracy artystów. Ogłosił, że szuka wsparcia, jednak każde z nas wchodziło do „Komory III” z jakąś swoją intencją. Paradoksalnie tego wieczoru ludzie w Dragonie oglądali transmisję z wystrzelenia austriackiego spadochroniarza, Felixa Baumgartnera, 12 km ponad Ziemię! Ludzie stawiali zakłady, czy on przeżyje. On leciał w górę, a my zeszliśmy w dół, w całkowitą ciemność.
HW: Ten gest wycofania się udokumentowaliśmy jedynie poprzez nagrania głosowe. Nie mieliśmy takiej publiczności jak Felix… [śmiech]. Jednak byli ludzie, którzy wiedzieli, że my jesteśmy tam na dole, podczas gdy oni u góry imprezują.
MW: Ja wchodziłam z intencją sprzeciwu wobec dyskomfortu odseparowania naszej córki od innych dzieci w przedszkolu z powodu nieuczestniczenia w zajęciach religii.
HW: Moim hasłem było „Zostawić świat, którego nie sposób naprawić”, zależało mi nazamanifestowaniu sprzeciwu wobec niemożliwości doskonalenia świata. Chciałem zamknąć się w sobie. Takie klasyczne wyrzeczenie i asceza. Hasłami Mateusza i Pawła były: „Przygotowania na 21 XII” oraz „Chcę być zajebistym malarzem ikon”. Towarzyszyły nam też słowa Pascala Quignarda: „Zwycięstwo niewidzialnego nie błyszczy”.
Jakie są najpilniejsze problemy, z którymi mierzycie się dziś jako artyści politycznie zaangażowani? W jaki sposób włączacie do waszych działań kategorię lokalności i globalności?
MW: Sytuacja uchodźców, religia w szkołach, sprawy kobiet i mniejszości. My również postrzegamy siebie jako mniejszość. To ważne, ponieważ żyjemy w środowiskowej bańce i może nam się wydawać, że innym ludziom zależy na podobnych spawach co nam, a to nieprawda.
HW: Mamy okazję doświadczać tych różnic, uczestnicząc w życiu (przed)szkolnym naszych dzieci i spotykając ludzi, którzy nie dzielą naszego światopoglądu i zajmują się zupełnie innymi niż my rzeczami. Mimo tego, że żyjemy w rzekomo normalnym, zalegalizowanym małżeństwie, to i tak cały czas odczuwamy obcość i odmienność. W związku z tym mamy również potrzebę wspierania ludzi, którzy doświadczają obcości z uwagi na jeszcze inne odmienności niż nasze.
Hubercie, czy możesz opowiedzieć o pracy z dźwiękiem, który definiuje ciebie jako artystę?
HW: Podstawą dla tej pracy jest aktywna, ruchoma percepcja. Polega ona na całkowitym zatopieniu się w dźwiękowych impulsach. Tu nie potrzeba psychoaktywnych substancji, to jest stymulujące samo z siebie, przy głębokiej koncentracji. Ta praca pomaga mi zanurzyć się w rzeczywistości, ponieważ na co dzień jestem dość rozproszony. Jestem czynnym zbieraczem dźwięków – prowadzę w tym zakresie warsztaty.
MW: To pozwala również Hubertowi uporządkować rzeczywistość. Jego katalogi dźwiękowe to przykład porządku i ładu, którego w jego codzienności nie widać [śmiech].
HW: Najczęściej, gdy nagrywam, to nie wiem, co z tego będzie – sample do grania koncertu, dźwięk w spektaklu czy instalacja dźwiękowa, ale zdarza się, że już w trakcie nagrywania pojawia się wizja formy, którą to przyjmie. Kiedyś, po wizycie u dziadka w szpitalu, chciałem nagrać dźwięk szpitalnego helikoptera. Wiedziałem, że nadleci. Chciałem nagrać głośne, mechaniczne dźwięki, które lubię; uchwycić dynamiczną różnicę między cichym otoczeniem a jego przeciwieństwem. Czekam. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, co robiłem! Jeśli helikopter nadleci, to znaczy, że komuś coś się stało, a ja na to czekam. Zwątpiłem i poczułem, że to, co robię, jest wątpliwe etycznie. Chcę przez to powiedzieć, że nagrania terenowe niosą ze sobą ładunek symboliczny i emocjonalny.
Dźwięk helikoptera stał się częścią instalacji „Mostly it is good”, gdyż zazwyczaj jest dobrze, ale czasem coś się wydarzy, a potem znów jest dobrze. Było to w Miejskim Ośrodku Sztuki w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie miałem wystawę „Sooner or Later” (2017). Inny jej wymiar związany jest z potrzebą przejęcia kontroli nad naszym przebodźcowanym otoczeniem. Wystawa poświęcona była katastroficznym intuicjom. Jestem chyba entuzjastycznym katastrofistą.
MW: Z kolei w instalacji „Prawo i pięść II. Orły vs orły” (2017) Hubert prezentuje nagrania z demonstracji i manifestacji, a zatem dźwięki polityczne.
HW: Montaż i edycja tej pracy, której częścią stały się również pełne przemocy wypowiedzi Jacka Międlara czy Jana Pospieszalskiego, była bardzo ciężkim doświadczeniem emocjonalnym. Również dlatego, że udokumentowałem też agresywne odruchy naszych aktywistycznych środowisk, co wzbudziło we mnie niesmak, dyskomfort i zawstydzenie. Byłoby idealnie, gdyby świat mógł funkcjonować bez przemocy, ale żeby do tego dojść…
KIKA (córka): …trzeba być czarodziejem!
HW: Czarodziej Merlin chciał być dobry, a wedle przepowiedni jego czyny miały obrócić się w coś złego.
Moniko, czy możesz opowiedzieć o współtworzonym przez ciebie projekcie Black Venus Protest?
MW: Rok temu zostałam zaproszona do udziału w BVP przez kolektyw CALDODECULTIVO z Kolumbii (Unai Reglero, Gabriela Cordoba Vivas, Guillermo Comacho). Ci artyści dali nam narzędzie w postaci projektu artystycznego o kobietach dla kobiet. Magdalena Mellin, która działała wówczas w CSW Łaźnia w Gdańsku, została ich asystentką. Chodziło o znalezienie jakiegoś zaczepu w społeczności lokalnej. Czas ich rezydencji zahaczył o czarny protest kobiet w Polsce, wtedy Gabriela znalazła wspólny mianownik Kolumbijek i Polek, ten temat bardzo nas wszystkich wciągnął.
Nazwa projektu odsyła do rozmaitych przedstawień kobiety – bogini Wenus – w sztuce; czerń pojawiła się w odniesieniu do tzw. czarnych protestów w Polsce. Pierwsza odsłona projektu miała miejsce w Trójmieście. W skład ekipy weszły: Katarzyna Pastuszak, Magda Doborzyńska, Kejsi Casey (Agnieszka Sprawka), Magdalena Mellin i ja. W drugiej odsłonie (październik 2018) udział wzięły: Joanna Krysiak, Vanessa Szymikowska, Katarzyna Lewandowska, ponownie Magdalena Mellin, ja i Alina Żemojdzin.
Maszerowałyśmy przez Gdańsk z czarną flagą (pierwszy raz całe w czerni, rok później w białych, ślubnych sukniach),która stała się symbolem kobiety walczącejo prawo do samostanowienia o swoim ciele. Toczyłyśmy przez ulice opony, które służyły nam za mównicę, nagłaśniając kwestię praw reprodukcyjnych i szukając wsparcia w ludziach. Z sytuacji, która pierwotnie miała służyć działaniom artystycznym i galeryjnym, narodził się ruch, który rozprzestrzenił się na Poznań (Anna Karolina Kłys, Katarzyna Ueberhan, Ita Wachowska, Karolina Pawełska, Justyna Paluszyńska, ja, Magdalena Mellin, Agata Oleynova, Ewa Maria Zaradna, Ula Kijak), Szczecin (Aleksandra Ska, Karolina Gołębiowska) i Toruń (Lilith Dragosani, Ivka Macioszek, Sylwia Kowalska, Natalia Pamuła-Cieślak, Oxana Lytvynenko).
Czy możecie powiedzieć coś o emblematach i atrybutach BVP?
MW: Stosując czarne flagi, które szyjemy (podziękowania w tym miejscu dla Kasi Ueberhan za pomoc) chciałyśmy odjeść od parasolek i wieszaków. Ponieważ zależy nam na nieupolitycznianiu ruchu, grzecznie odmawiamy polityczkom, które chcą nam udzielać wsparcia. Wciągając do projektu kolejne osoby, unikamy logosów partii i stowarzyszeń. Przemarsz z flagą bez krzyku przez megafon to mocna sprawa. Potrzeba performatywno-happeningowych akcji wynika ze zróżnicowanego zaangażowania się w sprawy kobiet. Tego typu akcje wymagają jednak wsparcia mediów.
HW: Działania w ramach BVP przy pomocy symbolu (czerń i flaga), który rozprzestrzenia się i zapada ludziom w pamięć, mają w tym przypadku charakter spontaniczny. To co innego niż wielotygodniowe przygotowania Manify, wymagające znakomitej organizacji, angażowania komitetów, które często dotykają wewnętrzne konflikty. W Poznaniu wspaniałe jest to, że jest w nim sporo ludzi chętnych do działania, jednak skrzyknięcie ich do szybkiej reakcji społecznej może stanowić problem. BVP jest odpowiedzią na potrzebę wspólnego działania. Teraz!
Dziękuję wam za rozmowę i trzymam kciuki za wszystkie wasze działania.
CZYTAJ TAKŻE: Przemyślmy nasze podróże przez życie, cz. II
CZYTAJ TAKŻE: Przemyślmy nasze podróże przez życie, cz. I
CZYTAJ TAKŻE: Działka na Marsie