Kronikarze znikających miast
Opublikowano:
17 grudnia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Już blisko koniec roku, ciemności kryją ziemię, wzrasta podatność na melancholię. Chciałoby się gdzieś pojechać, może w okolice własnego dzieciństwa, powłóczyć się po starych kątach, pogrzebać we wspomnieniach.
Stare kąty są szczególnie ważne, bo zwykle nie do poznania. W głowie siedzą jakby zostawione dopiero co, prawie wczoraj, lecz w rzeczywistości nie przypominają już siebie.
Na mojej ulicy asfalt – i to od lat. Droga przez Odolanów i dalej, przez Czarny Las, w stronę trasy na Ostrzeszów (w prawo) lub do Antonina (w lewo), budzi wyłącznie dezorientację, a przecież zaledwie przed chwilą wytyczało się ją w niezliczone sobotnie popołudnia, spędzone na rowerze – wielce sławnej, budzącej podziw i zazdrość marki Kormoran.
Dość tego, czas zabrał swoje, przemienił, przemielił, z tamtego świata, który uważaliśmy za własny i oczywisty, nie pozostało zbyt wiele. Trudno się z tym oswoić, trudno ten brak oswojenia wyrazić.
Ze świadomości, że to, co się stało, stało się naprawdę, a to, co jeszcze się nie stało, stanie się tak czy owak, raczej owak i szybko, wykrawa się miejsce dla sztuki, głównie dla wierszy, spośród których pewne potrafią coś więcej, a nawet dużo więcej, niż łkać.
Na przykład Szymborska potrafi:
Czytamy listy umarłych jak bezradni bogowie,
ale jednak bogowie, bo znamy późniejsze daty.
Wiemy, które pieniądze nie zostały oddane.
Za kogo prędko za mąż powychodziły wdowy.
Biedni umarli, zaślepieni umarli,
oszukiwani, omylni, niezgrabnie zapobiegliwi.
Widzimy miny i znaki robione za ich plecami.
łowimy uchem szelest dartych testamentów.
Siedzą przed nami śmieszni jak na bułkach z masłem […]
Genialna ironia: mówiąc o umarłych, poetka widzi w nich siebie i nas, sądzących naiwnie, że żyjemy. Jednak gorycz tej konstatacji nie odbiera życiu jego wprawdzie ulotnej, lecz gęstej treści.
Bo chociaż życie jest wybrykiem, przecinkiem w paśmie nieistnienia, to można się nim nieroztropnie ucieszyć oraz – co nie bez znaczenia – dobrze je opowiedzieć.
Więc szukam wierszy, zresztą nie tylko wierszy, które opowiedzą mi utracony kawał życia, tamtą ulicę i rower, który w niespełna tydzień po kupieniu oblazł smołą z topiącej się w słońcu jezdni, i dziecięcą rozpacz, że oblazł, tracąc na zawsze swą lśniącą srebrzystość.
Może Wojtek Gawłowski, poeta mocno związany ze swym rodzinnym miastem, wierny mu jak mało kto. Urodził się w Ostrowie, uczył, potem zrobił sobie paroletnią przerwę na studia prawnicze w Poznaniu, by po nich szybko wrócić i zostać chyba już definitywnie. Tam od połowy lat 70. pisze wiersze, tam też znaczną ich część opublikował, a co ważniejsze sporo spośród nich osnuł wokół swej małej, domowej „wyspy”.
Jego ostrowskie wiersze cenię najwyżej. Tkwią w konkrecie, nie gonią za metafizycznym pogłębieniem czy wyniesieniem, lecz wkopują się w tkankę realnych miejsc i przeżyć. Profesor Jan Galant, ostrowianin żarliwy i zasłużony, mimo że nie z urodzenia, zauważył na łamach „Głosu Wielkopolskiego” istotność autora dla obrazu współczesnej literatury, jego ostrowską „tutejszość”, jawną i dyskretną zarazem:
„Spojrzenie na jego twórczość z perspektywy noworegionalistycznej pozwala z jednej strony dostrzec jej artystyczną swoistość, z drugiej daje okazję, aby zobaczyć w «poezjowaniu» Gawłowskiego akt kulturotwórczy sam w sobie, działanie o skutkach ważnych, choć niekoniecznie uświadamianych dla lokalnej społeczności”.
Otóż to, lokalne społeczności zadowalają się przeważnie dekoracyjną rolą poety, wyciągając go w razie potrzeby z kulturalnej niszy, by nie rzec – z zagraconej szuflady, w celu ozdobienia nim uroczystości, dodania sobie znaczenia, chwilowego podbicia rangi. Tymczasem wiersze przetrwają dzięki temu, że zostaną opowiedziane. Zapewne więcej nie da się zrobić, choć odwiecznym przeznaczeniem i przekleństwem poetów jest chcieć więcej.
Wojciech Gawłowski również mierzy dalej, wybiega poza horyzont oczywistości w stronę niejasnych, apokaliptycznych, finalistycznych przeczuć, że na końcu języka – metafory, porównania, epifanie – milkną:
Wstąp w ciszę
Dzieci nasze, przybysze z obcych planet, gwiazdozbiorów
Z konterfektów uderza podobieństwo do dalekich przodków
Odnajdziesz się w ich tęsknotach to zatracisz w buntach
Desperacja pełga nerwami jak iskra po lontach
Aż wstępuje w niebo rozbłyskiem eksplozji
Źrenice pokrywa szczelnie bielmo grozy
Wiedzie ślepy ślepego, dziecko ciągnie starca
Światło pamięci rzeźbi kontur świata
Na oślep, po omacku na dotyk, na słowo
Honoru, za które przyjdzie płacić głową
Bitą i rozbijaną o powietrza ściany
Co runą wichrem i wstaną tumanem
A Ty wstąp w ciszę. Patrz okiem cyklonu
Lej trąby powietrznej przeciąga nad domem
[Ostrów Wielkopolski 26 lutego 2011 roku]
Pomijając wersyfikacyjną kunsztowność i wizyjną energię tekstu, jakby zasłuchanego w przedwojenny katastrofizm, czy może w religijne strofy Jerzego Lieberta („Mijają Płyną przez nas źródłem niepojętym/ Istnienia wiecznej ciszy i zgiełku tej ziemi./ Która w nas się rozpływa jak zapach w przestrzeni./ Zostawiając nam serca puste i zamknięte”), warto poddać się sile zamazującego się obrazu, a potem spytać: kim jesteś, „Ty” z tego wiersza? Bo czy na pewno drugą osobą z poprzednich zwrotek? A może jednak Aniołem Utraty przyglądającym się niweczeniu wszystkiego, co zdawało się trwałe?
Potrzeba takiej poezji odradza się w życiu literackim raz za razem, choćby nie wiadomo ile rewolucji estetycznych usiłowało zakończyć jej historię. Pamięć o wierszu jako mowie wyniosłej, odświętnej, nieledwie po prostu świętej, utrzymuje się mimo wykruszenia się metafizycznego zaplecza tego mitu. Wypada zatem poprzestać na stwierdzeniu, że w towarzystwie poetów wysokiego stylu Gawłowski prezentuje się okazale.
Tylko czy moje miasto nie zostaje uprowadzone i zagubione w bezmiarze jakiegoś „wszędzie i zawsze”, nie rozpływa się w enigmatycznej wizji? Może lepiej byłoby usłyszeć o nim coś bliższego ciału, na przykład piosenkę?
W naszym szarym mieście od wczesnego rana
Drzewa się wspierają na kolumnach z mgły
Ziemia dyszy ciężko już jej barwne włosy
Zdusił i przysypał siwy jakiś pył
Świt przypina zręcznie ostrą igłą szronu
Do grudy przymarzłej lekki śniegu puch
Chmury byle jakie fastrygują ptaki
Blade światło sieje listopada duch […]
To fragment utworu Oli Kiełb, która także jest ostrowianką z przypadku – uważam, że bardzo szczęśliwego dla Ostrowa – od lat działaczką kulturalną, a przede wszystkim rozpoznawalną w Polsce wykonawczynią ballad i piosenek.
„Szare miasto”, usadowione na skrzyżowaniu torów kolejowych, na krawędziach historii, w którym nadal słyszalne są echa zaborów. Kiedyś uprzemysłowione ponad swą miarę i zdegradowane przez przełom 1989 roku, pracowite i odczuwalnie bezradne wobec przemożnego trendu, który wysysa z Polski lokalnej życiowe siły. Dzielne. Kładące asfalt na nierównej kostce. Nie do poznania. Godne wiersza.