Mam oko na niebo
Opublikowano:
7 października 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Przychodzi taki czas, kiedy wypada zwrócić uwagę na niebo. W ujęciu ptasim, jest to przede wszystkim okres wiosenny i jesienny. Wtedy to mamy do czynienia z intensywnymi przelotami - generalizując, odpowiednio, w kierunku z południa na północ (na stanowiska lęgowe, po zimowaniu), a przed zimową porą - odwrotnie.
No i wyszedłem w ten ważki – choć ptasi – czas, ze swoją kompanką, lornetką, idąc nad pobliski zbiornik wodny. Bez specjalnych oczekiwań, można by powiedzieć – w błogiej nieświadomości. I szedłem tak sobie, powłócząc nogami, aż tu nagle, zza lasu, wyleciały dwie ptasie sylwetki.
Latające deski
Hmm… Nie, to nie kruki: za duże, nie te kształty, nie te ogony, choć, gdy idzie o barwę, jakoby czarne. To także nie myszołowy, częste tu w trakcie przelotów. Cóż więc takiego? Ewidentnie, kształt przypominający lecącą deskę – grube, proste skrzydła. Ale głowa? – głowa nie za bardzo przypominała tę bielikową. Zresztą, ta „lecąca deska” była jednak zbyt mała jak na bielika.
– Z czym mam tutaj do czynienia? – myślałem gorączkowo. Do głowy przychodziło mi tylko jedno słowo. Ale tutaj?! Pierwszy raz słyszę! A właściwie: pierwszy raz widzę! Wykonałem jeszcze dokumentację fotograficzną i obserwowałem dalej.
Wszyscy słyszeli kiedyś o latającym dywanie. W niejednej bajce, niejednym komiksie, a tym samym – w niejednym filmie, motyw ten wracał i nadal się pojawia.
O motywie latającej deski mogą Państwo słyszeć pierwszy raz. Tak nazywam bieliki – ptaki wielkie, majestatyczne, szybujące. I wtedy, z racji potężnych skrzydeł o znacznej, bo dwumetrowej (a bywa, że i więcej) rozpiętości, przypominające nieco taką lecącą deskę.
Kiedy ptaka widzimy wysoko na niebie, stosunkowo słabo, choć jednak zauważalnie, zaznacza się głowa (z potężnym u tego ptaka dziobem), a nieco wyraźniej – ogon.
W międzyczasie zza chmur zaczęło wyglądać słońce, co niewiele pomogło, gdyż ptaki krążyły w takich miejscach, w których widziałem głównie ich sylwetki, a kolory – widoczne były zwyczajnie słabo. Generalnie jednak, upierzenie wydawało się ciemne, bez szczególnych cech diagnostycznych. Fachowcom określenie gatunku zajęłoby może dłuższą, ale chwilkę. Ja niestety nie dysponuję tak bogatym doświadczeniem w obserwowaniu ptaków drapieżnych, stąd różne myśli kotłowały mi się w głowie.
Z tym większym sentymentem wspominam w takich momentach Marcina Antczaka, zapalonego ornitologa, mojego kolegę z roku z czasu studiów biologicznych. Ten – widział i słyszał więcej niż ktokolwiek inny. Miał wielką pasję – były nią oczywiście ptaki – i budzące podziw obycie terenowe.
Wystarczyło, że coś pisnęło w pobliskim lesie, a Marcin wiedział już, kto zacz. Dzięki niemu wytropiliśmy na wspólnym spacerze rodzinę uszatek – sów nie tak rzadkich, których jednak nigdy później nie widziałem, ani nie słyszałem. Niestety, Marcin zginął tragicznie, w wypadku samochodowym, na czym bardzo ucierpiała polska ornitologia… On wiedziałby od razu, z jakim orłem miałem tu do czynienia.
A tak? – mogę tylko domniemać: zapewne był to orlik i znowu zapewne – krzykliwy. Za to na pewno niejeden. Łącznie tego dnia pojawiło się nade mną co najmniej pięć ptaków, które posądzałbym o orle usposobienie, choć wzajemnie zauważalnie różniły się wielkością.
A poza tym?
Obserwacje ptaków drapieżnych, w gwarze ornitologicznej zwanych „drapolami”, wcale nie skończyły się na orlikach. Nie brakowało dziś na niebie myszołowów, które pomykały z północy w kierunku południowym. Były też krogulce i pustułki, choć, przynajmniej te ostatnie, to zapewne ptaki miejscowe. Widziałem także parę jastrzębi.
Kiedy obserwowałem przelot kolejnych myszołowów, swoją uwagę zwrócił na mnie przechodzący w pobliżu mężczyzna z nordic-walkingowymi kijkami. Okazuje się, że i on został zainfekowany bakcylem podziwu dla pierzastych stworzeń i już od kilku lat stara się zgłębiać owo zagadnienie, chodząc po tutejszych ścieżkach.
Pokazałem mu przelatujące „myszaki” oraz doradziłem w sprawie lornetki, gdyż przyszedł czas, że zaczął myśleć o takim zakupie. Jednak w zalewie towarów (a przecież nie dotyczy to tylko lornetek) trudno było mu się połapać i niewiele brakowało, aby zniechęcił się już na samym początku. Po miłej pogawędce, ruszyłem dalej.
Raz po raz z zachodu na wschód przelatywały w kluczach niewielkie stada kormoranów. Zdarzyła się też grupa małych kaczek. Majestatycznie przeleciała para żurawi.
Łowcy much
I znowu! To wspólny mianownik moich ostatnich tekstów pobieranych z przyrody. Swoisty refren, którego nie zaplanowałem. A jednak… Na czym skończyła się moja dzisiejsza przygoda terenowa? Może raczej: na kim, na jakim pierzastym bohaterze?
Miałem już wracać, ale przystanąłem, gdyż raz po raz w pobliskich drzewach i krzewach odnotowywałem bliżej nieokreślony ruch. Zarówno w górnych, jak i dolnych ich partiach. Zacznę od górnych.
Była to dobrze znana nam z poprzednich tekstów muchołówka szara. Właściwie, nie spodziewałem się, że w tym roku będę mógł jeszcze podziwiać jej wdzięczne łowy. Ucieszyłem się więc, widząc jej lekkie i pełne energii podlatywania połączone z polowaniem.
Natomiast w niższych partiach mogłem obserwować inne gatunki. Po pierwsze: ponownie muchołówki, tyle że najpewniej żałobne. Pisałem już o tym: to nazwa gatunkowa, którą osobiście najchętniej zmieniłbym w trybie pilnym na jakąś inną, nie przywodzącą niepotrzebnie na myśl jakichś przykrych doznań. Są to ptaki piękne i równie wdzięczne jak muchołówki szare. Siadały raz po raz na ziemi, zapewne odnajdując tam jakieś frykasy, nie tracąc jednak przy tym czujności. Mimo to czułem się wyróżniony, gdyż w jakimś sensie obdarzyły mnie swoim zaufaniem.
I wreszcie, pojawił się gatunek z wdzięcznie podrygującym ogonkiem o rudym zafarbie. Była to pleszka, która swoim miłym obliczem mogła swobodnie konkurować z gatunkami opisanymi powyżej.
À propos powyżej. Kiedy już kończyłem swoje dzisiejsze kilkugodzinne obserwacje, nad drzewami, w pobliżu mnie dało się słyszeć dźwięczne „hiiiijje”. To myszołów czynił swoją pętlę nad lasem, z nadzieją na wypatrzenie jakiegoś posiłku. A i ja – korzystając z tego – uczyniłem pętlę w swym tekście, na jego końcu wracając tematycznie do początku, związanego z „drapolami”.
Zachęcam więc: warto raz po raz zerknąć w niebo, sporo się teraz na nim dzieje.