Message z Indii
Opublikowano:
28 sierpnia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O książce fotograficznej „Message” dzielącej się z odbiorcami wysiłkiem eksplorowania indyjskiej rzeczywistości, o naiwnej wierze, że można dowiedzieć się czegoś o świecie, idąc na skróty, i o fotografii stereoskopowej, która pozwala przekazać ważną wiadomość w sposób niemal namacalny – opowiada Maciej Jeziorek.
Zdjęcia z książki „Message” prezentujemy w galerii.
Im dalej i dłużej w podróży po Indiach, tym bardziej forma reportażowa przestawała wystarczać do uczciwego zdania sprawy z uwikłania zewnętrznego obserwatora w miejscową rzeczywistość. W „317 Dni do Marsa”, książce z 2015 roku podsumowującej ten wątek pracy reporterskiej, motywem przewodnim stał się lot pierwszej międzyplanetarnej indyjskiej sondy – z Ziemi na Marsa. To szkatułkowa, bardzo impresyjna książka, w której nie chodzi już o Indie czy Nowe Delhi, gdzie zrealizowano zdjęcia – tematem stał się wszechogarniający chaos, niezrozumienie, stereotypy i stan ducha turysty patrzącego na kraj z zewnątrz: podróżnika po powierzchni Marsa.
Najnowsza publikacja idzie jeszcze dalej. „Message” zamyka opowieść o Indiach w nieoczywistej formie książki bez początku i końca, z geometrycznym rytmem prowadzącym do centrum, z wizualną narracją przeplecioną hermetycznym tekstem XVI-wiecznego listu Krzysztofa Pawłowskiego.
Choć zdjęcia są stereoskopowe, w książce nie pojawiają się żadne przyrządy mogące ułatwić wywołanie złudzenia trójwymiaru. Nie ma w niej okularów, nie ma litości.
Trzeba nauczyć się rozstrajać wzrok, składać lewe i prawe obrazy w przestrzenne iluzje, by choćby zbliżyć się do treści proponowanego przekazu. Wysiłek potrzebny do przebrnięcia przez „Message” spotęgował jeszcze Andrzej Dobosz, poznański grafik, odpowiedzialny za projekt książki i typografię, podkreślając chaotyczność listu z Indii.
MICHAŁ SITA: Obejrzałem twoją książkę, niedobrze mi się zrobiło, ale nie zobaczyłem zdjęć w trójwymiarze.
MACIEJ JEZIOREK: Bo zezowałeś zbyt łapczywie, to miłe dla autora, ale nie ma sensu.
Próbowałem patrzeć na przestrzeń przed książką. Rzeczywiście między dwoma zdjęciami pojawiał się w środku trzeci obrazek, ale był nieostry. Tego nie potrafiłem przeskoczyć.
Najważniejsze, że się w ogóle pojawiał, od tego momentu trzeba już tylko ćwiczyć. Jesteś na dobrej drodze. Nie chodzi o to, byś robił zbyt silnego zeza, ale o to, żebyś w ogóle zaczął rozstrajać wzrok. Jeśli potraktujesz jakiś kontrastowy element zdjęcia, najlepiej centralny, jak główny punkt uwagi i postarasz się doprowadzić do takiej sytuacji, by ten same detale na lewym i prawym zdjęciu zlały się w jeden, wtedy załapiesz. A później już pójdzie gładko. Wymaga to rozstrojenia wzroku, nie zeza. Na tym polega swobogląd krzyżowy.
LIST Z INDII
Twoja poprzednia książka „317 dni do Marsa” to subiektywne studium niezrozumienia i chaosu Indii. W „Message”, przeniosłeś te wrażenia na kompletnie inny poziom. Pierwszym wątkiem jest list Krzysztofa Pawłowskiego, dający pojęcie o przedoświeceniowym, absurdalnym, zewnętrznym oglądzie tego miejsca. Czytając ten tekst – pierwszy polskojęzyczny opis Indii wysłany z portu w Goa 20 listopada 1596 roku – przypomina się bestiariusz albo renesansowy gabinet osobliwości, kierowany kompletnie chaotycznymi impulsami i skojarzeniami. Nie jesteśmy w stanie wydobyć z tego wiele sensu.
Genezą „Message” były dwie rzeczy: niezwykły list odkrywający historię, o której wie niewielu – w XVI wieku Polacy pływali razem z Portugalczykami po świecie – i moje zderzenie z rzeczywistością miejsca opisanego w tym liście.
Relacja Pawłowskiego wydaje się kluczowa dla książki. Jest impulsywna, wiele zdań pojawia się bez kontekstu, uderza jej skrótowy, tweetowy przekaz. Pawłowski wysłał kumplowi z Krakowa to, co słyszał, co widział albo co mu się wydawało. To tego rodzaju opowieść. Żywa, fragmentami nawet lekko infantylna, ale bardzo przez to naturalna i momentami bardzo dzisiejsza. Zresztą w książce zaczyna się od czegoś, o co mnie mama zawsze pyta: „Co ty tam jadłeś”?
„Rzep Sam niemasz, iedno rzodkiew zrana warzą zarzepę, ananoc ją zarzodkiew jadaią, Jabłek gruszek, Brzoskwin, orzechow włoskich, ani lesnych, ani wodnych niemaią, maią Sliwy co maią cztery pestki bez iąder nakształt nespel […]”
Od lat marzyłem, kiedy tylko trafiłem na list Pawłowskiego, by wkomponować go w swoją pracę. I udało się, chociaż jest to hermetyczne. Bardzo trudno jest przebrnąć przez tekst, również przez liczbę błędów jakie się tam nawarstwiają.
Przepisywałem list litera po literze, starając się trzymać jak najbliżej wiernego opracowania. Musiałem jednak zdecydować się na jednolity system, wyrzuciłem więc umlauty i rosyjskie „z” – bez tych zmian list byłby całkowicie nieczytelny, tak jak oryginał dostępny w sieci na polona.pl.
W oryginale opis Indii pojawia się też w trochę innym układzie niż w książce. Odseparowałem kolejne fragmenty i trochę nimi zamieszałem, by podkreślić to, na czym mi szczególnie zależało – chaos i wrażeniowość sposobu, w jaki Pawłowski opowiada. Po tych zmianach ponad 90 procent fragmentów listu odnoszących się do Indii znalazło się w książce.
Barwność tekstu podkreślił jeszcze projekt Andrzeja Dobosza. Font użyty w książce podstępnie uwypukla szaleństwo oryginału. Dołożyłem do tego stereofotografię – i gotowe.
STEREOFOTOGRAFIA
Używając stereofotografii do opisu Indii, przeskakujesz z renesansowych impresji Pawłowskiego do XIX wieku. Technologia zdjęć trójwymiarowych powstała w czasie niewzruszonej wiary w to, że świat da się poznać i pokazać w sposób obiektywny. Tak, by dało się go dotknąć. Stereofotografia rejestrowała etnograficzne scenki rodzajowe z Delhi – i trudno było sobie wyobrazić, by dało się przekazać więcej. To drugi poziom zabawy z prawdą relacji z Indii: używasz cytatu z czasów, gdy nie pojawiały się wątpliwości, czy taki obraz jest miarodajny. Trójwymiarowa fotografia odtwarzała rzeczywistość. Po prostu.
Gorzej. Stereofotografie wykonywali ludzie, którzy jednocześnie ten świat podbijali. Kontekst obrazów tworzonych przez zwycięzców jest bardzo istotny. To coś, co mnie uderza z równą siłą od pierwszego wyjazdu do Indii, gdy odkryłem swoją tożsamość jako człowieka należącego między innymi do rasy kolonialnej.
Stereofotografia znalazła się więc w książce jako cytat ze szczytowego osiągnięcia wizualnego kolonialnego panowania?
Oczywiście. Czymś niezwykłym jest ta trójwymiarowa fotografia XIX-wieczna. Skali jej popularności nawet sobie nie wyobrażamy. Stereofotografia była mainstreamem. Pierwsze „płaskie” książki fotograficzne wydawane były przez towarzystwa stereoskopowe, nie przez fotograficzne, bo te zajmujące się trójwymiarowym obrazem były większe i nieporównywalnie silniejsze.
Na przykład amerykańskie wydawnictwo Underwood & Underwood wysyłało fotografów w świat i publikowało na podstawie ich zdjęć zestawy po 100 ujęć z daleka: z Anglii, Indii, Chin, Japonii… Jeden z ich fotografów, zbierając zdjęcia na zlecenie wydawnictwa, okrążył Ziemię 7 razy.
Kluczem jest jednak to, jak i kogo fotografowano. Królował tajemniczy, piękny autochton, ujęty nieco z góry jak eksponat oraz jego wyidealizowane otoczenie. Stworzono niezwykle trwałe, wizualne stereotypy postrzegania Orientu.
Podobne podejście jest żywe do dzisiaj – na przykład w zdjęciach Steve’a McCurry’ego. To zabawne, że kontrowersje pojawiają się wokół McCurry’ego w kontekście manipulacji obrazem: wszyscy się go czepiają o przesunięcie w Photoshopie rurki w jakimś kadrze, a prawdziwy problem polega raczej na tym, że jest on spadkobiercą fotografowania tubylców w sposób co najmniej oszukańczy.
McCurry przez swoje niewątpliwie piękne obrazy tak utrwalił fotograficzne fantazmaty, że dziś w Azji można spotkać rzesze ludzi niewidzących nic innego. Sam miałem z tym problem, bo byłem i jestem pod wrażeniem fotografii tego autora.
W Indiach kilka miesięcy zajęło mi dostrzeżenie, że kolor tego kraju nie jest kolorem z rolki kodachrome 64. Dotarło też do mnie, że Indie to o wiele więcej niż Tadż Mahal, słonie, turbany, barwne sari i intensywny wzrok sadhu.
REPORTAŻ ORIENTALNY
Łączysz więc dwa, mocno wątpliwe rodzaje oglądu świata. Fascynację stereofotografią, tę charakterystyczną estetykę zwycięzców kolonialnych zestawiasz z absurdalnym, renesansowym tekstem o Indiach.
Z początku, gdy jeździłem po Indiach, chciałem robić rzetelny, zaangażowany, interwencyjny dokument. Po paru próbach dostałem zimny prysznic. Dwie Kanadyjki w domu opieki Matki Teresy w Kalkucie ostro sprowadziły mnie na ziemię i pomogły osiągnąć katharsis. Tego dnia prawie dostałem po łbie. Po pierwszym oburzeniu zacząłem się zastanawiać, po co tam jestem, jak ze swojej pozycji mogę tę rzeczywistość poznać, co sensownego na jej temat przekazać. Jako reporter miałem raczej pesymistyczne przemyślenia.
Zaczęło być dla mnie istotne przerobienie niemożności łatwych, z góry przygotowanych, powszechnie w Europie zaaprobowanych chwytów, charakterystycznych dla reportażu z Azji.
W mojej pracy, a w konsekwencji w „Message”, pojawił się więc zwrot w kierunku wrażeniowości. Spokorniałem, przestałem pokazywać palcem przez aparat i mówić „tak jest, tak powinno lub nie powinno być”.
Mam nadzieję, że zdjęcia zaczęły być mniej jednoznaczne, bardziej emocjonalne. Nie atakują. Chciałem, żeby były bardziej wyciszone.
W ostatniej książce ten efekt Tomek Kubaczyk wzmocnił – to on odpowiada za obraz: nieco przyciemniony, zgaszony, smolisty. Ważna też była edycja i pomoc Ewy Meissner i Adama Lacha – w centrum książki jest dziura, pustka, królicza nora – istotny gest fotografa, który wyrósł na linearnym, humanistycznym fotoreportażu.
Twoje zdjęcia nie niosą ze sobą jednoznacznej historii. Taki reportaż nie jest już oknem na świat?
Tu nie ma reportażu. Trzecia, prywatna, współczesna część książki to treść zdjęć. Mam nadzieję, że udało mi się zrealizować coś w rodzaju własnego metajęzyka.
Po to wielokrotnie jeździłem do Indii i po to nadal to robię, by móc popatrzeć na siebie i swoją pracę dokumentalną z boku – daje mi to szansę zrealizowania materiałów diametralnie różnych od tych, z jakimi mam do czynienia w Polsce. Daje możliwość zweryfikowania założeń, które reportaż, dokument ze sobą niesie.
MESSAGE
Ostatecznie proponujesz jednak opowieść o Indiach, bo one nadal są tematem listu, uzasadnieniem użycia stereofotografii i treścią twoich zdjęć. Wiadomość z Indii, złożona z tych trzech wątków, ma dotrzeć do odbiorców twojej relacji.
I tu pojawia się kłopot.
Właśnie o ten kłopot chciałem zapytać. Niewiele jest publikacji traktujących czytelnika z takim brakiem empatii. Każesz mu się nieźle nagimnastykować.
Ja mu każę chcieć. I tu jest cały problem. Zastanawiam się, jak sprawić, by się chciało. Już w poprzedniej książce czułem, że jestem gdzieś z boku odbiorców, że może rozmijam się z ich oczekiwaniami. W „Message” jednak przypomniałem sobie o odwadze i posunąłem się jeszcze o kawałek.
Doprowadziłeś ten rozdźwięk z oczekiwaniami czytelników do skrajności. Mają zawroty głowy, próbując wykształcić swobogląd krzyżowy. Indie przerastają ich swoim chaosem i jest to doświadczenie fizyczne beznadziejnej sytuacji kompletnego zagubienia.
Wysiłek odbiorcy jest dla mnie kluczowy. Sam jestem człowiekiem związanym z obrazami, pracuję w agencji fotograficznej i przeczesuję miliony zdjęć. Na swój sposób robimy to wszyscy coraz bardziej automatycznie.
Obraz się pauperyzuje, bo nie kosztuje żadnego wysiłku. Nie wymaga żadnej zmiany nastawienia, a przez to niczego nie wnosi. Dlatego takie zabiegi – jak choćby to, że trzeba książkę odwrócić – są istotne, mają wybić z rytmu. Poszedłem tą drogą dalej, aż do skrajności.
Jeżeli realizuję projekt dzięki wsparciu budżetu państwa czy dobrych ludzi finansujących druk w ramach akcji crowdfundingowej i mam możliwość stworzenia fizycznego obiektu niosącego ze sobą wrażenia i treść, to myślę, że ważne jest szczere tworzenie czegoś, co wytrąci odbiorców z kartkowania, przesuwania obrazków z góry na dół i oglądania prostych ilustracji tego, jak świat wygląda. Czy ktoś na to pójdzie – nie wiem. Wiem, że należy próbować.
Tam z tyłu ukryta jest twoja wiadomość?
Tu chodzi o proces, o wysiłek potrzebny do próby zrozumienia. W konstrukcji książki złożonej jak lotos ukrywam tropy, rytm zdjęć jest powtarzalny, interwały między portretami na jednej stronie zmniejszają się aż do środka książki, który jest kulminacją… Znajdują się tam wskazówki, jak w manuskrypcie Wojnicza, bodźce, by szukać. Trzeba tylko chcieć. To jest przekaz.
Jakie są Indie stojące za tym obrazem, Indie widoczne z zewnątrz?
Wiesz jakie są z zewnątrz? Są takie jak okładka – w kolorach stroju Hillary Clinton. Miała go na sobie w czasie ślubu w jednym z najbogatszych indyjskich rodów. Ubrała fioletowo-granatową kreację i sporo złota. Resztę trzeba sprawdzić samemu.
MACIEJ JEZIOREK – fotograf urodzony w 1973 r. w Warszawie. Absolwent studiów teologicznych na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i Studium Fotografii w Zespole Szkół Fototechnicznych im. Jurija Gagarina w Warszawie. Współzałożyciel agencji Napo Images i Fundacji Napo. Stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2012, 2018). Członek Press Club Polska. Uczestnik Credit Suisse Masterclass for photojournalists from East-Central Europe – Budapeszt, 2004 r. Pracował dla „Tygodnika Solidarność”, dzienników „Życie”, „Życie Warszawy” i „Polska”. Obecnie szef działu foto Polskiej Agencji Fotografów Forum. „Message” zrealizował dzięki stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
CZYTAJ TAKŻE: Księżyc w trójwymiarze
CZYTAJ TAKŻE: Zwierzęta Cybiny w Bramie Poznania
CZYTAJ TAKŻE: Do Broni. Rozmowa z Agnieszką Rayss