fot. materiały prasowe filmu „Red, White & Royal Blue”

Recenzja: „Red, White & Royal Blue”

Syn pierwszej prezydentki USA z wzajemnością zakochuje się w brytyjskim księciu w naciąganej, głupkowatej i źle zrobionej ekranizacji hitowej powieści.

Konwencjonalna opowieść na queerową modłę

plakat filmu „Red, White & Royal Blue”, fot. materiały prasowe

Casey McQuiston zbudowała swoją powieść „Red, White & Royal Blue” z najbardziej oczywistych romantycznych klisz i osadziła w popularnym anturażu. Głównym bohaterem jest pewny siebie, dwudziestoparoletni Alex Claremont-Diaz, syn pierwszej prezydentki USA (w tej roli Uma Thurman koślawo naśladująca teksański akcent), który (z wzajemnością) nienawidzi wyniosłego księcia Henry’ego, wnuka urzędującego brytyjskiego króla. Gdy po pewnym niefortunnym zdarzeniu, za karę zmuszony jest spędzać z nim czas, poznaje jego wrażliwą stronę i wpada w sidła miłości (uczucie jest obopólne).

 

To klasyczny popkulturowy motyw „z wrogów do kochanków” (enemies-to-lovers).

W takich historii mieliśmy na pęczki. Tyle tylko, że najczęściej dotyczyły one białych i heteroseksualnych par. Powieść „Red, White & Royal Blue” jest przykładem przepisywania konwencjonalnych opowieści na queerową modłę (i też niebiałą, bo Alex ma częściowo latynoskie korzenie). Książka, mimo sporej dawki naiwności, została świetnie przyjęta przez krytyków. Niewątpliwie pomogły dobrze zarysowane drugoplanowe postaci, udana żonglerka inspiracjami zaciągniętymi z długiej linii panowania dynastii Windsorów, a także, a raczej przede wszystkim, przekonujące zobrazowanie wątpliwości na temat własnej seksualności i tożsamości, z którymi na co dzień zmagają się osoby LGBTQ+, niezależnie od statusu.

 

Szkoda, że w ekranizacji „Red, White & Royal Blue” nie dostajemy nic poza naiwnością.

Film dla nikogo

„Red, White & Royal Blue”, fot. materiały prasowe

Za kamerą stanął debiutant, dramatopisarz Matthew López, który reżyserii musiał chyba uczyć się z telenoweli. Film „Red, White & Royal Blue” charakteryzuje się rozpędzonym tempem ignorującym logiczne rozwiązania fabularne, brakiem pogłębionej psychologii (każdej!) postaci, a także twórczymi wyborami, które zamiast maskować niski budżet produkcji, tylko go uwypuklają.

 

W konsekwencji mamy wrażenie, że obcujemy z dwugodzinną studencką wprawką ze scenografią z kartonu, sponsorowaną przez BonPrix, z którego katalogu ciuchy noszą aktorzy i aktorki, a nie produkcję ze stajni Amazona, gdzie budżetu przecież nie brakuje.

Celebrowany przez młodszą część społeczności LGBTQ+ pierwowzór zasługuje na poważniejsze traktowanie. Tymczasem jego ekranizacja stała się kolejną tęczową produkcją do odfajkowania, by nie tyle pokazać wsparcie i dać reprezentację, co na queerowości spróbować zarobić.

 

„Red, White & Royal Blue”, fot. materiały prasowe

Książka skierowana jest do młodych dorosłych, którzy, tak, jak jej bohaterowie, odkrywają swoją nieheteronormatywność.

Z kolei targetem filmu mają być wszyscy – od osób ze społeczności, przez fanów i fanki produkcji Disneya, po widownię hetero (będzie mogła powiedzieć: „Geje, a kochają tak, jak my!”). Próbę przyciągnięcia jak najszerszego grona odbiorców się nie udaje. „Red, White & Royal Blue” jest dla nikogo.

Naiwny i infantylny

Jak wspomniałem, książę Henry i pierwszy syn Ameryki Alex ledwie skończyli dwadzieścia lat (ten drugi niedawno rozpoczął studia). W ekranizacji grają ich – kolejno – Nicholas Galitzine (znany z „Kopciuszka” z 2021 roku) i Taylor Zakhar Perez (z serii „The Kissing Booth”).

 

O chemii między nimi możemy zapomnieć. O nawet poprawną grę aktorską również trudno. Nie tylko brak naturalności nie pomaga w odbiorze, ale też wiek aktorów.

„Red, White & Royal Blue”, fot. materiały prasowe

Obaj mają około trzydziestki, tymczasem na ekranie targają nimi emocje typowe dla osób dekadę młodszych. Sprawia to wrażenie niedojrzałości głównych bohaterów, co jeszcze potęguje irytację na osoby uprzywilejowane, które jedynie powierzchownie swoje przywileje dostrzegają. Dlatego trudno też współczuć Henry’emu, gdy do posępnej muzyki zacznie żalić się, jak to bycie księciem utrudnia mu prawdziwe, zwykłe życie. Gdyby chociaż scenarzyści pokusili się o ironiczną krytykę wystawnego trybu życia, albo liznęli temat toksycznej męskości (Alex pochodzi z Teksasu! Henry’ego przodkowie są KRÓLAMI!). Tymczasem ten naiwny i infantylny syn prezydentki tworzy legendarną notatkę służbową, która może pomóc jego matce zgarnąć reelekcję (uwaga, spojler: najprawdopodobniej wystarczy kilka selfie mieszkańców i mieszkanek Teksasu z jej przystojnym synem)! Klękajcie, narody…

 

 

Książka również nieszczególnie przejmowała się krytyką osób na świeczniku. Zarówno Alex, jak i Henry za pieniądze podatników odwiedzali się, tak jakby mieszkali cztery ulice dalej, a nie po drugiej stronie Atlantyku.

„Red, White & Royal Blue”, fot. materiały prasowe

Tyle tylko, że ekranizacja na chybił trafił usiłuje zabezpieczyć – przynajmniej niektóre i na pewno „najprostsze” do sportretowania – kąty poprawności politycznej. Zatem naskórkowo film dotyka tematu rasizmu w Stanach, (braku) sensu monarchii brytyjskiej w XXI wieku czy homofobii króla (homofobią w Kapitolu nikt sobie głowy nie zaprząta). To czysta hipokryzja. Kropką nad „i” jest wzruszająca mowa Umy Thurman na część jej transpłciowych wyborców. Jak można krytykować taki film?! Można. Nawet trzeba. Samo przepisanie historii „dla LGBT-ów” nie wystarczy. Reprezentacja ma znaczenie, ale nie każda.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
1
Smutne
Smutne
1
Komiczne
Komiczne
1
Oburzające
Oburzające
5
Dziwne
Dziwne
3