Robimy, co możemy
Opublikowano:
20 lipca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z Mariuszem Grzebalskim o twórczości poetyckiej, realiach rynku wydawniczego i współpracy z młodymi pokoleniami rozmawia Oskar Czapiewski.
Oskar Czapiewski: Karol Maliszewski w 2001 roku w kontekście twojej twórczości napisał: „Poeta otworzył się i oddał na użytek inności, obcości; jest głosem sumienia kilku ulic, może całej dzielnicy (…)”. W latach siedemdziesiątych wielu poetów Nowej Fali usiłowało demistyfikować ówczesną rzeczywistość. Znany jest postulat Stanisława Barańczaka z początku tamtej dekady: „Poezja powinna być nieufnością”. Czym poezja, twoim zdaniem, powinna być dzisiaj? A może jakakolwiek powinność poety względem społeczeństwa to już tylko anachronizm nieprzystający do naszych czasów?
Mariusz Grzebalski: Tak, oczywiście, poezja powinna być nieufnością – powinna zaglądać za parawany rzeczywistości w poszukiwaniu prawdy, że sparafrazuję Audena. Często go cytowałem w tym kontekście i wciąż to robię, bo moim zdaniem jego pogląd jest aktualny. Nie wiem, co Karol miał na myśli, pisząc o moim otwarciu się na użytek inności i obcości. Ja zawsze starałem się być z ludźmi i przy ludziach – konkretnych, w konkretnych sytuacjach. Ale jednocześnie starałem się nie ulegać naiwności i aktualnie dominującym przesądzeniom.
Bo gdyby trzymać się codziennej propagandy, to wyszłoby, że żyjemy w najlepszym ze światów i jesteśmy super – a tak po prostu nie jest. Wszystko wskazuje na to, że świat, jaki znamy, się kończy, a my jako gatunek jesteśmy przegrani. Nie potrafiliśmy o niego zadbać, tak jak nie potrafiliśmy zadbać sami o siebie.
O powinnościach poety w kontekście społecznym niewiele wiem – nigdy mnie nie ciągnęło do wielkich narracji. Ale nie zapominajmy, że poeta jest częścią społeczeństwa, i jeśli jest czujny, to może być dla niego cenny. To między innymi dzięki literaturze uczymy się myśleć krytycznie, a to z kolei pomaga nam w walce z ideologiami, które prowadzą nas na manowce.
O.Cz.: To znaczy, że wolisz tę poezję — teraz pozwolę sobie na cytat z innego rejestru, bo z Grochowiaka — która jest „bliżej krwiobiegu”? Nie chodzi mi wcale o turpizm, ale o to, że w twojej twórczości ostrze percepcji ukierunkowane jest na sprawy codzienne; rozmowy, bliscy, praca — zwykłe rzeczy. Tak to rozumiem i utwierdza mnie w tym lektura m.in. „Człowieka, który biegnie przez las”. Czytając te opowiadania, miałem wrażenie, że duża część Polaków z łatwością mogłaby utożsamiać się z ich bohaterami i rzeczywiście nietrudno wywnioskować, że te postaci nie żyją w świecie najlepszym z możliwych. Kusi mnie, żeby zadać pytanie: jak taki świat twoim zdaniem miałby wyglądać? Załóżmy, że planowałbyś napisać powieść (przy okazji – przewidujesz to zrobić?) i w zamyśle miałaby być to utopia. Jak wyglądałby świat bliższy ideałowi, niż ten zastany?
M.G.: Zawsze interesowały mnie zwykłe rzeczy i sytuacje, bo z tymi najczęściej miałem do czynienia. Nie pamiętam szczególnie niezwykłych, choć żyję już pięćdziesiąt trzy lata. Nawet narodziny czy śmierć z czasem włączyły się w przewidywalny ciąg zdarzeń. Ta zwykłość, codzienność jest sednem życia – nie widzę, żeby było coś jeszcze. Jakaś namacalna, łatwo uchwytna transcendencja.
W ciągu dwóch minionych lat pożegnałem dwóch najbliższych przyjaciół. Nagle okazało się, że najbardziej brakuje mi ich codziennych, banalnych telefonów. Gadaliśmy, bo zwykle nie były to poważne rozmowy, o duperelach, a jednak została po tym wyrwa nie do zasypania.
„Człowiek biegnący przez las” to książka sprzed lat, dawno do niej nie zaglądałem i nie wiem, na ile jest aktualna. To opis wchodzenia w życie mojego pokolenia, ale być może jest w niej coś uniwersalnego, ważnego i teraz. O pisaniu powieści nie myślę. W ogóle rzadko piszę. Wystarczy powiedzieć, że wiersze do nowej książki poetyckiej zbieram od dziewięciu lat.
W idealnym świecie chyba żyłem – to był świat spełniania marzeń, rozwijania się. Świat bezpieczny, bo bez rozbuchanego kryzysu klimatycznego, pandemii, wojny w Ukrainie, problemów gospodarczych i z praworządnością – w podstawowym sensie przewidywalny i bezpieczny. Świat rozmowy, nie jej zagłuszania. Ludzie żyli i pozwalali żyć innym, darzyli się elementarnym szacunkiem. To może niewiele, ale mnie wystarczało.
O.Cz.: To zainteresowanie powszedniością albo wykorzystywanie jej jako pretekstu do refleksji o charakterze metafizycznym wydaje się charakterystyczne dla twojej twórczości. Mówisz, że stronisz od transcendencji, ale są wiersze, w których mam wrażenie, że nie trzymasz się ziemi tak kurczowo, jak chociażby „Niekonieczny list z wakacji” („Drugie dotknięcie”), gdzie w którym małolaty wrzeszczą na brzegu „przed odprawą za granicę zmysłów”, lub wiersz otwierający tom „Negatyw”, w którym dywagujących nad butelką wódki „filozofów” nie sposób utrwalić inaczej niż wierszem, który jest w stanie uchwycić ten „(…) jeden/ najistotniejszy wymiar”. W wierszach pojawiają się też filozofowie, i to nie tylko egzystencjonalni jak Nietzsche; jest też Sokrates, Kant, Hegel, a sam podmiot w wierszu „Najlepiej się czuję, kiedy piorę” czyta „Tao Te King”, księgę z kanonu taoizmu. Mam wrażenie, że jakieś wychylenie się ku metafizyce jest jednak w twoich wierszach widoczne, nawet jeśli wybija się na konkrecie…
M.G.: To nie jest tak, że ja stronię od transcendencji albo z góry zakładam, że jej nie ma. Chodzi o to, żeby nie wskazywać jej palcem – o, tutaj jest, patrzcie. Ona musi wynikać z wiersza. To dzięki niemu transcendencja na chwilę się ujawnia. Wiersz wskazuje na nią, ale bezpośrednio jej nie opisuje. Od czegoś jest czytelnik. Nie sztuka wszystko załatwić za niego. Chodzi o to, żeby wszedł do gry.
Dlatego twoje określenie, że u mnie transcendencja wybija się w konkrecie, jest na miejscu.
Filozofowie pojawiają się w moich wczesnych wierszach, później odszedłem od takich bezpośrednich odniesień, bo zrozumiałem, że dla osób, które nie zetknęły się z filozofią, to pusta retoryka. „Tao Te King” pojawia się w „W innych okolicznościach”, mojej ostatniej jak dotąd książce – dlatego, że towarzyszy mi od lat, często i chętnie do niej wracam.
O.Cz.: Niechętnie odnosisz się do książki „Człowiek biegnący przez las” (nie tylko w rozmowie ze mną, ale też z Piotrem Śliwińskim), za to z chęcią mówisz o „W innych okolicznościach”. Pierwsza zebrała – jak sam powiedziałeś – kiepskie recenzje; druga zgarnęła Silesiusa. Czy bardzo liczysz się z opinią krytyków? Czy jako autor na ogół uważasz, że ich spostrzeżenia są trafne? Liczysz się z nimi?
M.G.: Liczę się z opiniami krytyków, ale ich nie przeceniam. Od mojego debiutu w 1994 r. powstało wiele tekstów omawiających moje wiersze. Od lat dziewięćdziesiątych do niedawna ukazywały się one regularnie. Teraz nie ma o czym pisać, bo nie wydaję nowych książek.
Wśród tych, które powstały, mam oczywiście ulubione. Jeśli chodzi o „Człowieka biegnącego przez las”, to te opowiadania wbrew pozorom miały kilka dobrych recenzji, na przykład Marty Mizuro w „Odrze” czy Piotra Śliwińskiego w „Gazecie Wyborczej”.
O „W innych okolicznościach” faktycznie mówię chętnie – to wiersze, z których po latach jestem zadowolony i cieszę się, że je napisałem. Kiedy je czytam, widzę, że się nie zestarzały. Podobnie jak wiersze z „Niepiosenek” i ze „Słynne i świetne”.
Wracając do krytyków, to obecnie wielu z nich, kiedyś aktywnych, przeszło do rezerwy i ogranicza się do prowadzenia działalności naukowej. Ja to rozumiem, bo zdaję sobie sprawę, jak wygląda na polskich uczelniach system oceniania. Nie ma też zbyt wielu miejsc kształtujących opinie. Praktycznie nie istnieje prasa literacka, a dyskusja, która przeniosła się do sieci, słabuje. Kiedy patrzę na książki przez nas wydawane, to widzę, że niektóre z nich nie mają żadnych recenzji, mimo że powinno się o nich pisać. Trzy, cztery rzetelne omówienia to dziś sukces.
O.Cz.: Z tego tomu („W innych okolicznościach”) wyjątkowo zapadł mi w pamięć wiersz „Przegląd prasy”. To w nim podmiot przegląda utwory innych poetów. Zastanawia mnie, czy kiedykolwiek traktowałeś pisanie jako miejsce na rywalizację – z innymi piszącymi? Tu korci mnie, aby zacytować Gombrowicza, który w jednym z dzienników napisał, że „Pisanie nie jest niczym innym, jak tylko walką, którą toczy artysta z ludźmi o własną wybitność”. Towarzyszyły ci kiedyś podobne odczucia?
M.G.: Kiedyś pewnie tak, dziś już nie. Nie miałbym już ochoty na spełnianie wszystkich zachcianek rynku literackiego. Obecnie nie wystarczy napisać dobrej książki – trzeba ją jeszcze wypromować i sprzedać. Uczestnictwo w tym procesie wymaga wiele zaangażowania.
A ja zakończyłem na przykład przygodę z mediami społecznościowymi i nie zamierzam do nich wracać.
Rywalizacja w młodym wieku jest czymś naturalnym, ale później? Jak miałbym rywalizować z młodszymi poetami? Obecnych pięćdziesięcio- i trzydziestolatków dzieli przepaść. Dojrzewali w zupełnie innych czasach, inaczej myślą o świecie, który stawia przed nimi zupełnie inne wyzwania. Tak samo jest z dwudziesto- i trzydziestolatkami – znów przepaść, kto wie czy nie głębsza? Jeśli mnie na czymś zależy, to na tym, żeby móc jeszcze z młodymi rozmawiać, nie rezygnując ze swoich priorytetów. Ale to jest coraz trudniejsze, bo świat wciąż przyspiesza, a młodzi coraz szybciej się starzeją.
O.Cz.: À propos młodszych autorów i autorek – ostatnio Urszula Honek otrzymała stypendium im. Stanisława Barańczaka za książkę wydaną w twoim wydawnictwie. To zaledwie jeden z wielu przypadków, w którym nagradza się tom wydany w WBPiCAK. Jak wyglądają te (jak widać owocne) rozmowy z młodszymi autorami?
M.G.: Tak, na nominacje i nagrody nie możemy narzekać. Nasi autorzy zdobyli chyba wszystkie liczące się nagrody poza NIKE. Choć nie wiem, ile osób spoza środowiska o tym wie. Poezja to faktyczna nisza, żeby nie powiedzieć zwijająca się czarna dziura. Kto chce słuchać poetów? Inni poeci… A i ci nie zawsze.
System nagród zafałszował życie literackie. Praktycznie każde duże polskie miasto ma swoją nagrodę. Ale to nie przekłada się na sprzedaż książek ani na frekwencję podczas spotkań autorskich. Cieszą się nagrodzeni, cieszą się wydawcy i sponsorzy, ale publiczność nie, bo tej praktycznie nie ma.
Na kontakt z młodymi autorami też nie narzekam. W serii Biblioteka Poezji Współczesnej ukazało się blisko trzysta książek, w tym wiele ważnych debiutów. Teraz do gry wchodzą autorki i autorzy urodzeni w 1996 roku, czyli w wieku mojej najstarszej córki.
Ale oczywiście pomysł na serię był i jest ponadpokoleniowy. Metryka nie ma tu nic do rzeczy, podobnie jak płeć i kwestie światopoglądowe. O kulisach pracy redakcyjnej i oczekiwaniach autorów względem wydawcy nie będę się rozwijać – to temat na osobną, długą rozmowę.
O.Cz.: A może współczesnym pisarzom i wydarzeniom literackim przydałaby się większa promocja? Czy w wydawnictwie dużo czasu spędzacie nad kwestią strategii promocyjnej?
M.G.: Tu trzeba zmiany polityki kulturalnej. Dlaczego nie ma dobrego klimatu dla książki? Bo decydentom na tym nie zależy. Literatura to wolność, a ta w obecnej Polsce nie jest w cenie. Sama promocja nie wystarczy. Trzeba zmiany myślenia. Ludzie muszą wiedzieć, że warto czytać, a nie pamiętam konsekwentnej ogólnopolskiej kampanii promującej czytelnictwo.
Biblioteki, domy kultury, instytucje pozarządowe same nie dadzą rady. To rząd powinien mieć program, który przywróciłby społeczeństwo kulturze i na odwrót.
My oczywiście promujemy swoje książki – organizujemy spotkania autorskie, nagrywamy rozmowy i klipy im poświęcone, reklamujemy je w mediach społecznościowych, w prasie branżowej i nie tylko. Robimy, co możemy.