W mowie i w piśmie
Opublikowano:
19 kwietnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Jak to jest być młodym? A zwłaszcza – młodym mężczyzną, który nie chce ani powtórzyć błędów ojca, ani zwracać na siebie uwagi, bo toczą się ważniejsze spory? Jak być kruchym? A raczej, jak to napisać i komu to powiedzieć? Debiut Wojciecha Kobusa to unikatowy i przejmujący komentarz do tego, co dziś.
Koniec zeszłego roku przyniósł nieoczekiwane premiery, które mogły umknąć w grudniowym wyciszeniu. Jedną z nich była książka Wojciecha Kobusa „Twój stary parasol”. Dwuznaczność tytułu jest tu też instrukcją obsługi tomu – z jednej strony zanurzonego w internetowej paście i performansie, z drugiej, w tradycji poetyckiej i pisaniu zupełnie na serio.
Twarz
To jest moja twarz. Pokazuje wszystko, co chciałbym ukryć:
matka, ojciec – taki miks sałat. Oglądanie odbicia ma w sobie
coś ze sprawdzania daty przydatności. Biorę wilkinsona w dłoń
jak dziadek brzytwę. Ostrzem odkrywam ojca. Gdybym urodził
się na Islandii, miałbym jego imię w nazwisku. Urodziłem
się w Polsce, dlatego nie mam w łazience szafki z lustrem i za
moim odbiciem nie kryją się fiolki z tabletkami na wieczne
otumanienie. Urodziłem się w Polsce, więc za moim lustrem
jest kolejne mieszkanie wypełnione ludźmi z poczuciem sprawczości
liści na dnie lodówki.
To jest moja twarz. To są moje oczy, a nie zwierciadło duszy.
Odbijam nimi: pleśń, kłótnie, protesty przeciwko władzy, zawały
w miejscach publicznych, relacje z wojny, sypiący się tynk.
To są moje gołe policzki i kiedy po goleniu zdaję sobie sprawę,
że nie odkryłem ojca, pytam lustro: gdzie on jest? Urodziłem
się w Polsce i mówię, że jestem nikim, żeby żaden błąd nic nie
znaczył, zło nic nie znaczyło, wszystko nic nie znaczyło.
To jest moja twarz i już.
Debiut Kobusa przypomina matrioszkę – poeta buduje świat i sam wiersz w taki sposób, by czytelnik miał poczucie, że panuje nad przedstawianą mu sytuacją. Gdy wydaje się, że rozpoznaliśmy już warunki, warstwa znika, a kolejny poziom łamigłówki trzeba rozwikłać na nowo, choć z pamięcią o poprzedniej zagadce. Ale to tylko jedna z możliwości.
Męski, czyli jaki?
„Twój stary parasol” to przede wszystkim opowieść o młodym mężczyźnie postawionym przed ścianą dziesiątek, jeśli nie setek wyborów. Wyborów, dodajmy, powiązanych ze sprzecznymi oczekiwaniami, adresowanymi przecież nie tylko do kobiet. Główny bohater książki mierzy się z wizerunkiem ojca i dziadka, sytuujących się wyraźnie po stronie tradycyjnego modelu rodziny. W jaki sposób żyć, żeby ani nie odciąć się w zupełności od najbliższych, ale z drugiej strony zanegować dotychczasowy układ odniesienia?
Pierwsza książka poety jest poniekąd polifonią głosów kolegów, znajomych i sobie podobnych mężczyzn – co ważne, z wierszy nie wyziera agresja. Bo choć prosto mówić o wzorach toksycznej męskości, które należy rzucić w kąt, codzienne życie nie daje się zredukować do postulatywnych sloganów. Co ważne, wspólne doświadczenie młodych dorosłych wcale nie kończy się na gniewie – nienawiści do dzieciństwa, agresji wobec dziedziczonych wzorców. Kobus całkiem zręcznie, na przestrzeni całej książki, buduje obraz samotności, zagubienia i rozczarowania wchodzących w dojrzałe życie i tym samym, nawet jeśli zupełnie nieświadomie – definiuje kruchą męskość drugiej dekady XXI. wieku.
Kto jest winny?
„Nienawidzę wstydu. Nienawidzę intymności. Nienawidzę honoru. / Eksperyment nie musi się udać” – powie bohater wiersza. Synowie nie nienawidzą tu swoich ojców, ale traumy i nieprzepracowane emocje rodziców decydują o ich wyborach – na przykład o rezygnacji z potomstwa czy trwałym obniżeniu własnej wartości. Smutek, niepewność i paląca wręcz potrzeba naprawiania relacji z rodzicem, który tego smutku niepewności i potrzeby nie odczuwa, tworzy dynamikę rodem z greckich tragedii. I bynajmniej nie jestem tu uszczypliwa. Z tej sytuacji po prostu nie ma dobrego wyjścia. Relacje ojców z pokoleniem trzydziestoletnich synów się rozpadły.
Moi znajomi
Moi znajomi nie widują się z ojcami. Piszą do nich listy. Śnią o
wakacjach z ojcem i o wiekuistym pojednaniu. Śnią, że zabijają ojca
i że ojciec ich rodzi.
Moi znajomi nie chcą mieć dzieci, bo boją się, że staną się ojcami,
że ich dzieci staną się ojcami.
– Może powinniście się spotkać?
– To było tak dawno, że już nawet zapomniałam, że go nienawidzę.
Szansa, szansa, szansa!
Ojciec mówił: „Zawiąż worek z kupą psa, żeby ludziom puszek nie
pobrudziła” i stosuję się do tej rady. Nie wracam do tego, co zakończone.
A teraz?
Moi znajomi mówią do siebie jak do dzieci.
Trudno wskazać tu winnych – w książce Kobusa nie ma bowiem oskarżeń rzucanych na sali sądowej. Nad rodzinami unosi się jednak wyraźny cień transformacji ustrojowej i jej niebagatelnych konsekwencji – zamiany czasu na walutę, zmaksymalizowania wydajności kosztem relacji. A i to nie wszystko. Reflektor pada również na społeczne uwarunkowania: kodeks koleżeński, prawo ulicy, zwyczaj, obyczaj, ludową mądrość. Dzień zamienia się w przeprawę po polu minowym. Na mecie czeka za to nie wygrana, ale obłęd.
Szklanka
Morda nie szklanka,
szklanka nie morda,
choć to zależy od interpretacji.
Mamy tradycję:
nie jeździć na SOR,
nie dzwonić na psy,
nie mówić nikomu.
Wyszło tradycyjnie, mówisz,
ale wiem, że gdzieś narodziła się nowa świecka tradycja –
opłatek w galarecie,
żywy karp,
niemy pies,
grube ryby w adidasach.
Na bezrybiu człowiek świnia.
A tutaj?
Jak żyć, panie premierze?
Pochylając się, biorę ostatni gryz mydła.
I zanim zamknę tę recenzję wyrażeniem przekonania, że po prostu warto, chwilę się jeszcze zawaham, bo o przyszłości mówić trzeba z niepewnością – to drugi wybitny debiut w Wydawnictwie Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu ostatnich dwóch-trzech (a może i pięciu) lat, po książce przedwcześnie zmarłej Marty Stachniałek. To poezja pisana z, jak się zdaje, samego wnętrza niepokoju, bez wykrzykiwania pretensji. To męskość, co chce być, jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi dla tych, przed którymi jeszcze lektura, parasolem:
Parasol
Jaki jest plan? Jest namiot. Śledzie – ziemia. Ojciec – lina. Dach
– poliester. Nad ranem będziemy śnięci, ale szczerzy. Ojcowie
czekają na ten moment, kiedy budzisz się pijany i chcesz drżącymi
dłońmi budować nowe, kiedy nad ranem zapominasz
o zgubionych telefonach, nierozwiązanych kłótniach, zmarłych
bliskich, kiedy każdy wzniecony kurz zostanie zamieciony pod
dywan. Ojcowie czekają na ten moment. Teraz możemy porozmawiać.
A Ty, synu, jakim chciałbyś być mężczyzną?
Wiesz, tato. Ja po prostu nie chciałem być pizdą. Nie chciałem,
ale kultura dostarczyła mi szereg wzorców: Clark Griswold,
Al Bundy, Ferdynand Kiepski – drapanie się po spoconych jajach,
wspominanie szkolnej kondychy, chlanie na umór. Wiem,
wiem: drzewo, dom, syn (w różnych konfiguracjach). Ale chyba
słyszałeś o kryzysie męskości?
Męskości, czyli czego?
Wkurwia mnie ta wieczna demonstracja siły, zimna wojna małych
kutasów, napoleońskie plany stęchłych marzycieli, narcystyczne
nieprzyznawanie się do błędów, odpowiedzialność na
poziomie pantofelka. I z tego wszystkiego przestałem chcieć
być mężczyzną. Nie zrobiłem wiele w tym kierunku, ale przez
chwilę występowałem jako drag queen.
Gdzie ci mężczyźni prawdziwi tacy?
Och! Orły, sokoły, herosy!
Nie ma ich i teraz wiem, dlaczego w wielu językach słowo „bóg”
jest rodzaju męskiego. Dlaczego wielu mówi na boga „ojciec”.
Niby wszędzie jest, a nigdzie go nie ma. Nie ma męskości i nigdy
jej nie było. Była kobiecość, zrodzone światy, matczyne poświęcenie.
Patrz, pada deszcz!
Pękł tropik, a ja nawet tego nie zauważyłem. Już trzymasz nad
nami parasol i dzięki temu wiem, że jeśli miałbym być mężczyzną,
to chciałbym być jak parasol. Chciałbym być parasolem.