Woda w zdjęciach
Opublikowano:
31 października 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O wystawie fotografii eksplorujących znaczenie wody w krajobrazie i ludzkich działaniach i o procesie powstawania lotniczych fotografii rozmawiają fotograf Paweł Młodkowski i podróżnik Aleksander Doba.
ALEKSANDER DOBA: Nie wiem, jaki to ma wymiar. Czy to coś małego, czy jakiś ogrom? Kiedy pokazałeś mi drzewo na tej wyspie, wiedziałem już, jaka ta scena jest duża. To może być kawałek lodu wielkości kilku centymetrów. Mała tafla, jakby się nierównomiernie topiła, powstaną w niej takie dziury.
PAWEŁ MŁODKOWSKI: Próbuję znaleźć jakiegoś ptaka, żeby pokazać ci skalę. Może tu będzie gdzieś leciał. Tak z grubsza ta przestrzeń ma 200 metrów, może 300.
AD: A mogłoby to być dużo mniejsze, ta kra mogłaby się równie dobrze zmieścić w dłoni.
PM: To jest moja ulubiona fotografia: dama w welonie. Nos, usta, włosy. Tu welon. Widzisz?
AD: Faktycznie. Pamiętam, jak byłem dzieciakiem i chodziliśmy po jeziorze swarzędzkim z chłopakami. Czasem ktoś wpadał. Chodząc po grubym lodzie, takich emocji już nie ma. Ale jak miał półtora centymetra…
Określiłbyś się jako fotograf, który nam pokazuje świat, jakiego nie znamy? Przynosisz relacje z miejsca, do którego dociera niewielu? Odbieram te zdjęcia jak dokumentację XIX-wiecznych wypraw na biegun, do miejsc, gdzie człowiek pojawia się po raz pierwszy.
PM: Przedstawiam świat niekoniecznie takim, jakim jest. Gdybyś miał kosmicie pokazać, jak wygląda Ziemia, to na podstawie moich zdjęć nie zbudowałby obrazu choćby zbliżonego do rzeczywistości. To są niewielkie wycinki krajobrazów. Moim celem jest wyszukiwanie takich perełek, zaskakiwanie, zabawa z wyobraźnią.
Ale to, o czym mówisz, te formalne geometryczne zagadki, dałoby się zrobić, fotografując pod lupą, porosty na przykład. Twoja perspektywa jest jednak inna. Ja takiej nie mam, Aleksander Doba też nie. Wymaga latania.
PM: Tak. Bardzo często widząc zdjęcie, które mogłoby być moją fotografią, bliskie estetycznie temu, co robię, zastanawiam się, co przedstawia. Czy ktoś nie sfotografował podłogi, na której stoi, lub ściany. Może leciał albo zrobił fotografię pod mikroskopem? Ten rejon estetycznych poszukiwań jest bardzo szeroki.
AD: Można by na przykład stanąć tutaj i zrobić zdjęcie, dać to na ścianę i porównać…
A jednak coś pcha ludzi takich jak wy, żeby nie szukać tych przygód, rozglądając się pod nogami. Co to jest?
PM: Cel, efekt, rezultat – to tylko jeden z elementów całej układanki. Innym jest droga. Aleksander podróżuje nie po to, żeby dostać się z punktu A do B, tylko po to, żeby przeżyć coś pomiędzy nimi.
Taki jest cel pana podróży?
AD: Moja najdłuższa wyprawa przez ocean, z Lizbony na Florydę, zajęła 167 dób. Dwa tygodnie przed dopłynięciem do Florydy, do mojego przyjaciela w Stanach, mówię: „Jestem na północ od Karaibów. Jeszcze Golfsztrom muszę przepłynąć. Potem Floryda. A już mi zaczyna być żal, że ta wspaniała wyprawa się kończy”.
Płynąłem tam pół roku, a na miejscu zostałem przez tydzień. Cel, jasne, jest ważny, i ta frajda, że dotarłem, też się liczy. Ale to sama wyprawa, podróż jest istotą rzeczy.
PM: Dlatego nie bez znaczenia jest to, że nie robię swoich zdjęć z drona. One są wynikiem osobistego doświadczenia, emocji związanych z lotem.
Doświadczenie związane z lataniem jest kluczowe?
PM: To doświadczenie okupione stresem i niewiadomą. Różnymi myślami przed startem i po nim. Często jest tak, że intuicyjnie coś fotografuję i dopiero przed komputerem odkrywam potencjał obrazu, który przywiozłem. Czas w powietrzu jest zbliżony do medytacji. Pewnie na kajaku masz, Olku, podobnie. Jesteś sam ze sobą. Zdany na łaskę natury. Podobne myśli pojawiają się w głowie.
Ja akurat nie potrafię sobie wyobrazić, jakie myśli mogą się pojawiać w głowie Aleksandra Doby po pół roku w kajaku.
AD: To jest przeżycie i fizyczne, i duchowe. Mogłem przebywać sam ze sobą, nikt mi w tym nie przeszkadzał. Jasne, musiałem się czasem spiąć w tym działaniu, ale w normalnym, rutynowym wiosłowaniu był czas na przemyślenia.
Podobno w klasztorach można wynająć sobie celę, zostawić cywilizację, telefon i komputer, i pobyć sam na sam ze sobą przez kilka dni. I to ponoć działa bardzo dobrze na odświeżenie swojej psychiki, bo możemy się zagłębić w swoje myśli, niezakłócone przez innych. Nic nas wtedy nie rozprasza. Tam, gdy się skupimy, odkrywamy coś o sobie. Dobrze, gdy ktoś wtedy odkryje, że jest interesującym człowiekiem i ma o czym myśleć. Ja wiem na przykład tyle, że jestem pozytywnym człowiekiem, lubię przebywać sam ze sobą. Gdybym się nie doceniał, toby się nie udało.
Są ludzie, którzy zamkną się na miesiąc w klasztorze i się wyciszą. Są tacy, którzy fotografują, nie wychodząc z własnego mieszkania. Ale są też tacy, którym potrzebne jest coś więcej. Tak się składa, że Aleksander Doba nie siedział w klasztorze, tylko w kajaku, był tym pierwszym, robił coś, czego nie zrobił nikt wcześniej. Przepłynął Atlantyk. Kontekst tego, co są w stanie zrobić inni, nie jest w waszym przypadku bez znaczenia. Pawle, gdy zaczynałeś 15 lat temu fotografować z paralotni, to zobaczenie świata z perspektywy, do której ma dostęp niewielu było dla ciebie istotne?
PM: W przypadku moim czy Aleksandra to się musi zaczynać od pasji. Nie wiem, czy powodowały mną kiedyś takie pobudki, że chcę być pierwszy, że muszę, bo nikt jeszcze tego nie zrobił… Jakoś nie miałem takiego zacięcia. To nie jest sport.
Nie ja pierwszy fotografuję z lotu ptaka – i nie ostatni. 15 lat temu, kiedy zaczynałem, mimo że nie było wtedy dronów, byli ludzie, którzy w Polsce i na świecie od dawien dawna fotografowali z lotu ptaka. Za to zawsze, odkąd pamiętam, chciałem znaleźć własną drogę, własny, charakterystyczny sposób patrzenia.
Oczywiście, kiedy zaczynałem fotografować ziemię z lotu ptaka, bardzo istotne było dla mnie to, że pokazywałem moim bliskim i znajomym świat, do którego nie mieli dostępu. Fotografia była świetnym uzupełnieniem opowieści o tym, jak to jest być w powietrzu. Wtedy bardziej skupiałem się na prostym dokumentowaniu rzeczywistości, moje fotografie były łatwiejsze do odczytania.
Z samą lotniczą perspektywą stało się jednak coś ciekawego. Okazało się, że zaczyna być czymś całkiem normalnym, choć jeszcze niedawno zarezerwowana była dla nielicznych, wybranych. Latanie – wielkie, osobiste duchowe osiągnięcie, wymagające wysiłku, odwagi, wyrzeczeń, nagle okazuje się proste. Na dodatek może to zrobić maszyna. Jak sobie z tym poradzić?
PM: Tak, pojawiają się naśladowcy używający drona.
AD: Ale najważniejsza jest w tym przecież własna frajda. Satysfakcja. Jakby mi się te wyprawy nie podobały, tobym tego nie robił. I własna satysfakcja była zawsze motorem napędowym. A to że cieszy się to zainteresowaniem ludzi, to dodatkowa rzecz. Miałem też przecież trudne warunki i gdyby to działanie nie dawało mi frajdy – to gdzie tam – nie dałbym rady!
PM: Przestrzeń Aleksandra jest jednak trudniejsza do zagospodarowania przez tłumy.
Nie będzie do kupienia wycieczek w biurach podróży „kajakiem przez Atlantyk”.
AD: Nie, to jest poza wyobrażeniem ogromnej większości ludzi, zdaję sobie sprawę z tego, że mogą to zrobić tylko nieliczni.
Kilka lat temu o zdjęciach lotniczych można było powiedzieć coś podobnego.
PM: Jednak trzeba do tych działań przyłożyć odpowiednią skalę. Wyczyny Aleksandra są absolutnie niesamowite, skrajne, ciężko mi to w ogóle opisać. My, fotografujący piloci, przez jakiś czas korzystaliśmy z faktu, że latanie nie jest oczywiste, wymaga trochę odwagi, koordynacji, wysiłku.
W ciągu dwóch lat zmieniło się wszystko. Przestrzeń, do której miała dostęp stosunkowo nieliczna grupa śmiałków, stała się osiągalna niemal bez ograniczeń. Nasuwa mi się porównanie do masowej turystyki, w wyniku której zadeptywane są miejsca niegdyś zarezerwowane dla nielicznych. Ale taka jest rzeczywistość i ja ją akceptuję. Szukam w niej skrawka dla siebie, ale też otwieram się na zupełnie nowe rejony zawodowych i artystycznych poszukiwań.
Tak jak mówiłeś, maszyny zastąpiły nas w pewnym momencie. Ale nie ma się co z tym kłócić, trzeba się pogodzić, że taka jest rzeczywistość. Stanąć z boku i znaleźć sobie miejsce. Albo zająć się czymś innym. Trzeba chyba podkreślać fakt, że my, latając, robimy to jednak inaczej, że droga do celu jest inna.
Ale ostatecznie to obrazy są uzasadnieniem twojego latania.
PM: Tak. Latam po obrazy, właściwie nie zdarza się, żebym latał z innego powodu. Poruszam się od jednego obrazu do kolejnego.
Jak zatem porównujesz swoje efekty pracy z tymi, za które odpowiadają maszyny?
PM: Mimo że bronię się przed dronami i cały czas nie jestem gotów, żeby kupić taką maszynę, obsługiwać ją z ziemi i robić tego typu fotografię, to nie skreślam ich całkowicie. Drony dają możliwości, których ja w powietrzu nie posiadam. Przy ich użyciu można wykonać fotografie znacznie trudniejsze technicznie. Na przykład w silniejszym wietrze, z mniejszej wysokości czy w bardzo kiepskim świetle. Nie można jednak stojąc na ziemi i pilotując drona, doświadczyć tego, co jest dane osobie, która osobiście eksploruje przestrzeń.
Realizując cykl „Dachy”, często latam na granicy zdrowego rozsądku: bardzo nisko, tuż nad koronami drzew, liniami energetycznymi. Dużo łatwiej byłoby wyszukiwać ciekawe lokalizacje przy użyciu paralotni, a następnie wracać w wybrane miejsca z dronem, żeby je bezpiecznie sfotografować.
Myślę, że gdybym posiadał drona, to używałbym go jako narzędzia, robiłbym za jego pomocą takie fotografie, których nie jestem w stanie zrobić z paralotni, żeby użyć je do czegoś, co będzie jakimś – znowu – procesem twórczym. Wtedy wykorzystanie perspektywy tego narzędzia, zautomatyzowanie etapu fotografowania, miałoby sens, jednocześnie zostawiłoby miejsce na kreację, na dalszą pracę.
Wracając do procesu, który wydaje się kluczowy – przepłynięcie Atlantyku byłoby niemożliwe, gdyby to nie była frajda. Jak ta kwestia wygląda w twojej pracy, jak zmieniało się twoje podejście do fotografii lotniczej w ostatnich latach?
PM: Tak pokrótce: to najpierw jest lęk, bo nie znasz latania i się go uczysz. Później oswajasz się z przestrzenią i ograniczasz stres do minimum, robisz to dobrze i do pewnego stopnia bezwiednie. Potem masz wypadek, łamiesz kręgosłup. Spadasz i z całą mocą dociera do ciebie, że to być może ostatnie chwile twojego życia. A potem wszystko zaczyna się od nowa.
Przełamywanie lęku, zastanawianie się nad tym, czy warto to robić. Komu i do czego to jest potrzebne, czy efekty, jakie osiągasz, są warte podejmowania tego typu ryzyka. Jako ojciec i mąż inaczej podchodzę do latania. Nie jest tak łatwo. Emocje są większe.
Jednak nie na tyle paraliżujące, by już teraz użyć drona.
PM: Nie, nie na tyle. Teraz po prostu bardziej doceniam swój własny wysiłek.
Wystawę fotografii podniebnej „Woda” Pawła Młodkowskiego w Galerii Fotografii i Rzeźby przy ul. Jackowskiego 5 w Poznaniu można było oglądać do 29 października 2019 roku.
PAWEŁ MŁODKOWSKI – fotograf i pilot paralotniowy urodzony w 1975 roku, związany z National Geographic. Autor zestawów zdjęć lotniczych eksplorujących temat relacji człowieka ze środowiskiem. Interesują go między innymi ślady przemysłowej ingerencji w krajobraz („Estetyka Destrukcji”) czy obecnie – temat wody – traktowanej jako naturalny element przestrzeni, ale też kontekst ludzkich działań. Paweł Młodkowski został Stypendystą Samorządu Województwa Wielkopolskiego w 2019 roku.
W oprowadzaniu autorskim po wystawie wziął udział ALEKSANDER DOBA, polski podróżnik urodzony 9 września 1946 r. w Swarzędzu, znany z brawurowych kajakowych wypraw, między innymi wokół Danii, dookoła Bałtyku i za koło podbiegunowe północne. W 2010 roku jako pierwszy człowiek przepłynął Atlantyk, używając do tego wyłącznie siły własnych mięśni. Wyczyn ten powtórzył łącznie trzy razy. Zdobywca tytułu „podróżnika roku” National Geographic w 2015 roku.