Z lornetką i aparatem: Puszczykówko – Puszczykowo
Opublikowano:
10 maja 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Przed chwilą popełniłem literówkę w tytule i niewiele brakowało, a napisałbym o Pyszczykówku. A ja nie chcę „pyszczyć”. Zdecydowanie preferuję pisanie. Tym razem będzie ono o tym, co kryło się między Puszczykówkiem a Puszczykowem. Specjalnie dla Państwa: Wasz reporter z terenu.
Nie chciałbym zbytnio podpaść logikom, ale, jak mówią wytrawni opowiadacze, zacznijmy od początku. Nie wiem, czy przystoi o tym pisać, ale pociągiem nie jechałem od czasu pandemii. Było więc to dla mnie duże przeżycie: taki „Powrót do normalności 2” – swoisty sequel. Jednak, jako że niegdyś byłem ich (pociągów) stałym bywalcem, to i jakoś to poszło.
I tak, nie wiadomo kiedy, wylądowałem w Puszczykówku. Piszę „nie wiadomo kiedy”, gdyż -naście lat temu podróż tutaj, z Poznania Głównego licząc, trwała – o ile dobrze pamiętam – przeszło dwadzieścia minut.
Teraz, po remoncie trasy, czternaście. Ruszyłem w kierunku południowo-wschodnim, szukając czerwonego szlaku. Jak to zwykle bywa, o drogę (do tutejszego szpitala) spytał mnie inny pasażer pociągu, starszy pan, który tutaj wysiadł. Wskazałem kierunek, który pamiętałem z mapy, zaznaczając, że idę tędy pierwszy raz.
„Ja też jestem tu pierwszy raz!” – powiedział podróżny z uśmiechem.
Trafił więc swój na swego. On jednak szedł do szpitala, zapewne do kogoś bliskiego, być może z duszą na ramieniu. Ja natomiast rozradowany, na spotkanie z przygrodą (niepotrzebną literę proszę skreślić).
Niwka
Stawiając krok za krokiem, znalazłem się w najstarszej części Puszczykowa – Niwce. Wzmiankowanej bodaj już w 1302 roku. Trzeba przyznać, że stare budownictwo miesza się tu z nowym. To stare bywa bardzo klimatyczne, uroczo zatopione wśród zieleni.
Idąc ulicą Kosynierów Miłosławskich, dotarłem w końcu do skrzyżowania z główną drogą, po czym, idąc wzdłuż niej, doszedłem do znaku informującego o Muzeum – Pracowni Arkadego Fiedlera. Naokoło poczęły odzywać się ptaki, znalazłem się bowiem blisko Warty. Był więc drozd śpiewak, kapturka oraz stado droździków.
Aby dojść do Pracowni, musiałem się jednak oddalić od rzeki, wchodząc w kolejną malowniczą uliczkę. W zasadzie to starczyło, by z zamkniętymi oczami dojść do Muzeum. Wystarczyło bowiem wsłuchać się w gwar dziecięcych głosów, który dochodził gdzieś z oddali. Oczywiście, teoretycznie rzecz ujmując, mogło to być również lokalne przedszkole, ale intuicja nie myliła mnie – głosy dochodziły z Muzeum.
W gwarze tego dziecięcego „stadka” dało się wyróżnić poszczególne słowa, zdania, słowem: zachodziła tu rozbudowana komunikacja, między wieloma osobami jednocześnie. Wtedy też pomyślałem o stadzie ptaków, które przed chwilą mijałem. Przecież ten gwar tu i tu jest znamienny. Tylko że jeden z tych języków rozumiem, drugiego – nie. Co wcale nie oznacza, że ten ptasi język musi być wiele uboższy w treści. Pisałem o tym w ostatnim artykule: trochę co prawda o tym świecie wiemy, ale niech nam się nie wydaje, że wiemy dużo. Jako gatunkowi potrzeba nam pokory! Inaczej, będziemy dalej niszczyć inne gatunki, których istnienie zależy od nas, nim zdążymy się o nich czegoś więcej dowiedzieć. Nie od dziś wiadomo też, że ich niszczenie jest równoznaczne z bezrefleksyjnym piłowaniem gałęzi, na której sami siedzimy.
Puszczykówko – Puszczykowo: ptasie to i owo
Wreszcie, po miejskim odcinku trasy, wszedłem do lasu. Na to czekałem. Powitał mnie zestaw wiosenny: śpiewający znamiennie pierwiosnek (owo wyróżniające się, monotonne, nie do pomylenia z niczym innym cilp-calp-cilp-cilp-calp), bogactwo gatunkowe sikor, dzięcioł duży, ale i prawdopodobnie para dzięciołków, grubodzioby, żerujący kos, czyże i kowalik.
Nagły alarm wśród ptasiej gawiedzi sprowokował mnie do poszukiwania drapieżcy. I rzeczywiście, nad Wartą przeleciał albo samiec jastrzębia, albo samica krogulca – nie dostrzegłem dokładnie. A dalej? Zaczęły śpiewać droździki, natomiast pośród obalonych konarów i pni uwijał się strzyżyk. Naokół rozchodził się i trafił w końcu do moich nozdrzy, gnany wiatrem, charakterystyczny zapach rzeki. Usłyszałem łoskot pazurków na korze – to wiewiórka przemieszczała się zwinnie. Można by żartobliwie zauważyć, że to właśnie jej charakterystyczny kolor sprowokował do śpiewu rudzika.
Nagle, rozszedł się po lesie krzyk człowieka, który nie tylko dla mnie, ale i dla piesków, do których był skierowany, przyzwyczajonych widać do swobody – był wysoce zaskakujący. Jeden z czworonogów nie chciał za bardzo poddać się przywoływaniom właściciela, które, im bardziej zbliżaliśmy się do siebie, tym bardziej miały charakter stłumionych krzyków, wywołanych nagłą refleksją właściciela.
Refleksja następującą: ojej, idzie człowiek z białą kartką i czymś do pisania, ubrany w strój o ciemnych barwach, z lornetką i aparatem – pewnie strażnik parkowy! (to o mnie), który za chwilę niechybnie wlepi mi mandat za puszczanie psów luzem w parku narodowym. Wreszcie, udało się zapiąć nierozumiejącego grozy sytuacji pieska! W ostatniej chwili, ufff… I nagle: ulga! Ten jegomość (ja) to nie strażnik parkowy! Tym razem mandatu nie będzie! Na szczęście więc dla tych osób (po drodze mijałem ich więcej): na strachu się kończyło. Ale żeby ta nauczka miała wywołać u właściciela głębszą refleksję – w to niestety wątpię… Tym bardziej, że zaraz po minięciu mnie, pieski znowu biegały radośnie luzem.
A jednak: ignoratio iuris nocet (nieznajomość prawa szkodzi).
Do zestawu gatunków ptaków odnotowanych przeze mnie tego dnia doliczyć można jeszcze krzyżówki, myszołowa, dzięcioła czarnego, szpaki, kruka, czaplę siwą, zięby i grzywacza.
Na rowerze – dorzecznie
Kiedy próbowałem dostrzec w koronach wysokich tu sosen ptasią drobnicę, minął mnie miły jegomość na rowerze. Bujne, acz siwawe włosy, wychodzące spod czapki, zdradzały wiek dojrzały. Zatrzymał się i zagadnął. Okazało się, że na rower wsadzili go dbający o stan jego zdrowia synowie, którzy uprzednio wysadzili go z samochodu. Teraz na rowerze jeździ regularnie i jest im wdzięczny za rzeczoną akcję.
Rozmawialiśmy między innymi o okolicznych rzeczkach, dopływach Warty. Właściwie, wiele z nich „wrzuconych” jest pod ziemię, skanalizowanych. Tymczasem, przykład naszych sąsiadów zza zachodniej granicy pokazał, że nie jest to dobry kierunek. Podczas ponadnormatywnych wezbrań wody, które nie zdarzają się może zbyt często, owo „chowanie” rzek pod ziemię kończyło się między innymi wypływaniem wszystkiego co płynne w toaletach mieszkańców.
Po takich doświadczeniach ci sami mieszkańcy – o ile pamiętam Aachen – postanowili przywrócić naturalny przebieg rzek. Zrozumieli w czym rzecz, że mianowicie przyroda w kagańcu to zły pomysł. Pomogli naturze, a tym samym – sobie.
Wyraziłem opinię, że może nadejdzie czas, kiedy i nasze społeczeństwo oraz włodarze dojdą do adekwatnych refleksji. Że może zaczniemy w końcu rozumieć, iż należy traktować naturę z należytym szacunkiem. Mój rozmówca tylko pokiwał z dezaprobatą głową. Widać, nie liczy na cud. A ja wciąż mam taką cichą nadzieję, choć kiedy mijałem kolejne zaśmiecone stanowiska wędkarskie w parku narodowym, za każdym razem otrzymywałem wyrywający mnie z błogostanu, otrzeźwiający policzek.
Mamy jeszcze o co walczyć, to znaczy: nie zniszczyliśmy jeszcze wszystkiego. Możemy dać przyrodzie (a tym samym: sobie!) szansę. A więc?