fot. M. Lapis

Żeby tekst przykleił się do duszy

„Z publicznością jest jak z przyjacielem – albo ktoś jest przyjacielem, albo nie. I tu nie ma trzy plus” – o konferansjerce, interpretowaniu poezji i teatrze z Janem Januszem Tycnerem rozmawia Barbara Kowalewska.

 

 

Barbara Kowalewska: Kończy pan w tym roku 70 lat. To okazja, żeby sięgnąć do przeszłości. Był pan prezenterem telewizyjnym i w latach 1991–1995 prowadził „Koncert życzeń”. Czego potrzeba, by być dobrym konferansjerem?

Jan Janusz Tycner: Boli mnie, gdy patrzę na niektórych dzisiejszych prowadzących. Przede wszystkim jest problem z dykcją. Po drugie, mam wrażenie, że często współcześni prezenterzy próbują się mizdrzyć do widowni, chcą być – jak by to powiedzieć – „kolesiami z telewizji”. Dalej – sposób ubierania się, rodzaj makijażu też mają ogromne znaczenie. Mnie uczono, że nie należy wkładać ubrań wyzywających, pstrokatych, które przeszkadzają widzowi w skupieniu się na tym, co mówi prezenter. A teraz widzę wyzywające stroje czy makijaże albo na przykład, że prowadzący ma w programie spotkanie z lekarzem i rozbiera się przed kamerą.

 

fot. M. Lapis

Za moich czasów w telewizji był także obecny językoznawca, żeby służyć radą. I kolejna rzecz – jeśli prowadzi się program w parze z kimś, to trzeba lubić tę osobę, ale też znać nawzajem swoje poglądy i zainteresowania. „Koncert życzeń” prowadziłem z Marią Wróblewską, Małgorzatą Derwich, Joanną Piotrowską, Anną Przewoźniak, Małgorzatą Binkowską. Bogumiła Wander uczyła mnie, że mam patrzeć w kamerę, nie myśleć jednak o tym, że patrzą na mnie tysiące ludzi, ale mówić do jednego widza, nawet wymyślonego.

Jeśli prowadzisz wywiad – mówiła – nie bądź mądrzejszy od rozmówcy. Słuchaj gościa i nie mądrz się. Jeśli chodzi o Marysię Wróblewską, to akcentowała potrzebę poczucia humoru, trzeba umieć śmiać się z siebie. Czasem wybuchały awantury. Ale były to „awantury artystyczne”, rzeczowe, nie było w nich uszczypliwości, dzięki nim uczyłem się. I wreszcie: ważny jest kontakt wzrokowy – trzeba umieć patrzeć w oczy rozmówcy. Jest też coś takiego, że kamera cię lubi lub nie. Mnie kamera lubi i ja też kocham kamerę.

 

BK: Na czym to konkretnie polega?

JJT: Chodzi o to, że kamera obnaża umizgiwanie się, nadmierną gestykulację – kamera tego nie lubi. A dzisiaj czasami boję się, że ręka prowadzącego wyjdzie z ekranu telewizora i podbierze mi jajecznicy, którą jem na śniadanie (śmiech).

 

BK: Kto jeszcze miał wpływ na pana rozwój artystyczny?

JJT:  Tadeusz Zwiefka, lubiliśmy się. Miał niebywałą zdolność opanowania. Uważał, że trema przed programem to rzecz normalna, ale powinna być mobilizująca. Potrafił przed wejściem do studia spokojnie palić papierosa albo zagrać w karty. A z osób niezwiązanych z telewizją moim wielkim autorytetem był legendarny Milan Kwiatkowski – kierownik literacki Teatru Nowego w Poznaniu. Mówił, co mam czytać, uczył mnie szacunku do drugiego człowieka. I znakomity reżyser Roman Kordziński, były dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu, który ukończył również  filozofię i – jak to filozof – mówił skrótami. A aktor Wiesław Komasa nauczył mnie szacunku do słowa, poezji.

 

BK: Poznał pan też legendarnego Romana Wilhelmiego. Jak to się zdarzyło?

JJT: Żeby wyrwać się z mojego rodzinnego miasta, Kcyni, pojechałem do Poznania i podjąłem  naukę w Policealnym Studium Geodezyjnym. Nie znaczy to, że polubiłem matematykę. Na drugim  roku były prace dyplomowe, ale pan profesor zauważył, że jestem „obok tematu” – ciągle jakaś poezja itd. Nie mogłem wtedy ukończyć studium, musiałem wziąć dziekankę. Poszedłem wówczas do Estrady Poznańskiej, dla której roznosiłem po sklepach  plakaty kabaretu Tey, i powiedziałem pani Zosi, że muszę wyjechać. Podpowiedziała mi Zieloną Górę, tam organizowałem imprezy, m.in. „Kogel-mogel” w reż. Andrzeja Kondratiuka, w którym grała Iga Cembrzyńska, Ewa Szykulska, Emilia Krakowska i Roman Wilhelmi. Byłem przy tym przedstawieniu organizatorem, bileterem, suflerem, rekwizytorem.

 

fot. M. Lapis

fot. M. Lapis

Z Romkiem Wilhelmim bardzo się polubiliśmy, jego dowcip mi odpowiadał. W pewnym momencie tato mnie poprosił, żebym skończył jednak to studium policealne. Powiedziałem wtedy Wilhelmiemu, że mam taki kłopot: muszę wracać do Poznania, ale nie mam gdzie mieszkać. A on mi na to, że jego brat jest właśnie geodetą, a mama mieszka w Poznaniu, na Mylnej. Zadzwonił do brata, Eugeniusza, który mi pomógł  w sprawie tego studium, a u mamy Romka krótko też mieszkałem.

Potem byliśmy nadal w kontakcie. Kiedy przygotowali „Słówka” według Boya- Żeleńskiego z Grażyną Barszczewską, ja im  organizowałem spotkania w Polsce, już w czasie moich studiów na kulturoznawstwie. Nie wszyscy też wiedzą, że Wilhelmi uczył się z zapałem francuskiego (były wtedy walkmany), bo miał propozycję wejścia na filmowy rynek francuski. Mówił:

 

„Wiesz, ja im tam dam popalić…, ja się nauczę języka”.

 

Skończyło się, jak się skończyło. Zmarł w wieku 55 lat, ale miał w sobie tyle energii i radości życia! Zasługą Romualda Grząślewicza jest, że postawiono Wilhelmiemu pomnik na Masztalarskiej, i to pomnik udany, dłuta Romana Kosmali.

 

BK: Działał pan także jako aktor w poznańskim Teatrze Maya. Jak pan wspomina tamten czas?

JJT: To był teatr alternatywny, bardzo plastyczny. Prowadził go jako reżyser Kazimierz Grochmalski, było nas czworo aktorów. Dziś Kazimierz pisze bardzo interesujące wiersze. Polecam! Pamiętam, kiedy do Poznania przyjechał teatr Grotowskiego ze spektaklem „Apocalypsis cum figuris”. Zrobił na mnie ogromne wrażenie – mistrzowska rola Ryszarda Cieślaka oraz scenariusz złożony z tekstów z Biblii, Dostojewskiego i Eliota.  W tamtym okresie (pracowałem wtedy jako intendent w szkole) jeździłem po pracy na nocne próby, które mieliśmy w domu studenckim Hanka. W naszym teatrze istotna była świadomość ciała, to, że ciało, gesty, mimika, sprawność – także „mówią”. Dzięki Kazimierzowi zwiedziłem też trochę świata – Portugalię, Francję. Jak się tam już było, to chłonęło się wszystko – szło się do muzeum, żeby dotknąć innego świata. To miało ogromny wpływ na rozwój mojego myślenia o świecie, religii, tolerancji.

 

BK: Swoją wiedzę aktorską przekazywał pan też jako animator w młodzieżowym ruchu „Proscenium”, zainicjowanym przez Milana Kwiatkowskiego. Co było dla pana ważne w pracy z młodymi ludźmi?

JJT: Milan wymyślił to w 1972 roku, kiedy był jeszcze kierownikiem literackim w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, potem przeszedł do Poznania. Przeczytam pani pewne zdanie, którym zachęcał młodzież do udziału w tym ruchu:

 

„Dzieło teatru jest jednorazowe, niepowtarzalne, niejako najbardziej ofiarne ze wszystkiego, co człowiek tworzy”.

 

Uczyliśmy młodych, żeby mieli szacunek do twórców teatru. Ale żeby wiedzieli także coś o teatrze – kim jest inspicjent, rekwizytor, sufler. Inaczej im się pracowało z nami, bo nie byliśmy nauczycielami, mieli większą swobodę i otwartość, czuli również pomocną dłoń. Ale to było obopólne, ja też się od nich uczyłem – przede wszystkim szczerości.

 

fot. M. Lapis

fot. M. Lapis

Im z kolei starałem się przekazać nie tylko pewną wrażliwość – między innymi na poezję – ale także, żeby się tej wrażliwości nie wstydzili. Po drugie – mówiłem, podobnie jak Urszula Dudziak, że jeśli coś potrafisz, to mów o tym: jestem świetnym stomatologiem, aktorem… – to nie będzie wcale bałwochwalstwo. A my, Polacy, jesteśmy wstydliwi, stoimy w kąciku w krótkich spodenkach albo jak ta dziewczynka, która trzyma paluszek w buzi i mówi: „umiem robić na drutach”. No to wspaniale! To mów o tym, że to potrafisz.

Zwracałem też im uwagę na to, jak się zachować się w teatrze, jak się ubrać na spektakl. Dzisiaj to prawie zanikło. Ludzie przychodzą w czapkach, beretach, dresach. Największą nagrodą jest dla mnie, gdy idę ulicą, ktoś mi się kłania, od razu nie poznaję, potem okazuje się, że to były uczestnik Proscenium i dziękuje mi za to, czego się ode mnie nauczył.

 

BK: Nadal deklamuje pan poezję w radiu Emaus i na YouTubie. Nie każdy aktor potrafi recytować wiersze, sami poeci też mają z tym problem. Wydaje się to osobną sztuką. Czym się różni deklamacja od recytowania roli na scenie i co jest potrzebne, żeby dobrze to robić?  

JJT: Ciekawy temat pani poruszyła. W teatrze albo wykonujesz monodram, albo masz partnera i jest dialog. Jeśli chodzi o prezentację wiersza, podstawową sprawą jest, że musisz ten tekst naczytać. Znaki interpunkcyjne, które postawił piszący, niekoniecznie są adekwatne do sposobu mówienia tego tekstu.

 

fot. M. Lapis

fot. M. Lapis

Mam przy sobie zawsze długopis i notuję – tu wyżej, tu niżej, tu trzykropek. Mało tego – ja czytam o tym poecie, którego wiersze mam recytować. Ja się z nim zaprzyjaźniam. Ważne jest także, z jakiej epoki pochodzą utwory – jeśli to romantyzm, Mickiewicz na przykład, to muszę sobie powtórzyć podstawowe cechy tej epoki. Wracając do tekstu – pragnę, żeby on się „przykleił” do mojej duszy. Jeśli jest w nim sarkazm, niekoniecznie muszę to wypowiedzieć – mogę zastąpić go czymś zupełnie innym.

Tak samo w kościele, kiedy czasem czytam teksty z Biblii, przychodzę pół godziny wcześniej, żeby wiedzieć, o czym jest mowa w czytaniu. A wiemy, że nie są to teksty łatwe. Kiedyś rozmawiałem z Wilhelmim o tym, jak pozyskać słuchaczy. Powiedział mi:

 

„Wiesz, stary, musisz wziąć publisię za ryjek”.

 

Więc staram się wziąć publiczność za ryjek i gdy widzę po oczach, że mnie nie słuchają, to mam dreszcze i wiem, że muszę zrobić coś, żeby ich zdobyć. Bo z publicznością jest jak z przyjacielem – albo ktoś jest przyjacielem, albo nie. I tu nie ma trzy plus. Albo publiczność cię kocha, albo nie.

 

BK: Pan się z tą poezją nie rozstał. Jak wygląda życie w stanie „niespoczynku”?

JJT: Kontakt z kulturą i ludźmi pozwala mi zachować radość życia. Chodzę do teatru, kina, nagrywam poetyckie  programy na YouTubie. Mam w swojej ofercie program poetycki z gitarzystą pt. „Ziemia trudnej jedności”. Interpretuję wiersze Norwida, Mickiewicza, Słowackiego, Herberta, Szymborskiej, Różewicza, Wojtyły . Jeśli ktoś mnie zaprosi, to występuję. Na YouTubie nagrałem fragmenty prozy Grzegorza Łęcickiego pt. „Harcerz, ułan, kapłan” o życiu ks. Zdzisława Peszkowskiego.

 

fot. M. Lapis

fot. M. Lapis

Za życia Romualda Grząślewicza otrzymałem propozycję uczestniczenia w programie „Żywiąc słowo” w Scenie na Piętrze, gdzie obok mnie występowali: Agnieszka Różańska, Andrzej Lajborek i Romuald Grząślewicz. Ja mówiłem wiersze  Aleksandra Wojciechowskiego. Ten projekt jest nadal prezentowany na YouTubie. Poza tym, mieszkając na Ratajach, jestem zapraszany do domów kultury jako widz. Ostatnio przeprowadziłem dla „Gazety Ratajskiej” rozmowę z Emilią Krakowską, wspaniałym człowiekiem i aktorką.

Uczestniczę w premierach teatralnych w Poznaniu, Gnieźnie oraz w… Słupsku. Staram się trzymać fizycznie, bo nie jest łatwo, kręgosłup czasami wysiada. Sam do siebie mówię, piszę i przylepiam żółte karteczki na drzwiach: „Idź, Jasiu, na  kijki” (śmiech). Bo oprócz ducha, sprawność ciała też jest ważna.

 

BK: I to wszystko dla recytacji poezji?

JJT: Tak, dla oddechu, dla patrzenia na świat optymistycznie, chociaż wokół dzieje się wiele złych rzeczy i wiele spraw mnie niepokoi.

 

BK: Jakie to sprawy?

JJT: Obawiam się nietolerancji, naszych kłótni, nieumiejętności prowadzenia dialogu, braku zachowania zasad erystyki – sztuki prowadzenia sporów. My, Polacy, tego nie potrafimy. Boli mnie niedopuszczanie – myślę tu o telewizji publicznej – ludzi takich, jak Krystyna Janda, Agnieszka Holland, Jerzy Stuhr, Artur Andrus. Żeby oni także mogli coś powiedzieć o obecnej rzeczywistości. Boli mnie niepamięć o takich ludziach jak Wajda, Zanussi, Kieślowski. Boli mnie brak życzliwości i uśmiechu na co dzień. I to, że  63 procent społeczeństwa nie czyta. Ale z kolei cieszy mnie pomoc Polaków –  materialna, logistyczna i duchowa – dla Ukraińców. Pamiętajmy o naszych rodakach na Białorusi.

 

fot. M. Lapis

fot. M. Lapis

Powiem też coś pozytywnego o władzach Miasta Poznania, które zadania wspierające seniorów realizują znakomicie. Czytam gazetę „My 60+”. W kinach Muza i Rialto są tanie bilety dla seniorów, a po projekcjach dyskusje o filmie. Można się spotkać z informatykiem, który pomoże obsługiwać komputer.

Dowiesz się, gdzie można kupić wózek dla chorego. Wielki za to ukłon pod adresem Urzędu Miasta Poznania.

 

Jan Janusz Tycner – były aktor Poznańskiego Teatru Maya oraz były prezenter PTV Poznań, lektor Katolickiego Radia Emaus i Radia Obywatelskiego w Poznaniu. Społecznie współpracował z Towarzystwem Kultury Teatralnej Młodzieżowym Ruchem Miłośników Teatru „Proscenium”, Lożą Patronów Teatru Nowego, Fundacją Wspierania Kultury im. Łucji Danielewskiej. Jest laureatem głównych nagród i wyróżnień w konkursach recytatorskich i monodramach. Emerytowany pracownik Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Odznaczenia: Zasłużony Działacz Kultury i Za Zasługi w Rozwoju Województwa Wielkopolskiego, Odznaka Honorowa Miasta Poznania, Srebrny Medal „Labor Omnia Vincit” przyznawanym przez Kapitułę Towarzystwa im. H. Cegielskiego za krzewienie idei pracy organicznej, Srebrna Odznaka Zasłużonego Działacza Związkowego Kultury i Sztuki Federacji Związków Zawodowych Pracowników Kultury w Warszawie. Obecnie prezentuje na estradzie program poetycko-muzyczny „Ziemia trudnej jedności” i fragmenty „Lalki” B. Prusa, a na YouTubie interpretuje wiersze A. Wojciechowskiego w ramach projektu „Żywiąc słowo”.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
4
Świetne
Świetne
12
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
1