Długie postscriptum do końca świata, cz. I
Opublikowano:
30 lipca 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Gorzkie żale nad utratą związku późnokapitalistycznych społeczeństw z naturą w obliczu dziejącej się globalnej katastrofy ekologicznej, związanej ze zmianą klimatu, nie ustają nawet latem. Powrót na Ziemię z medialnie zapośredniczonej rzeczywistości w samym jego gorącym środku uprzytamnia, co się dzieje naprawdę!
HOUSTON, MAMY PROBLEM
Trudno nie złościć się, gdy media głównego nurtu milczą o przyczynach katastrofy ekologicznej, jakiej wszyscy – od koła podbiegunowego po Wielkopolskę i dalej – jesteśmy dziś uczestnikami. Na naszych oczach gwałtownie ociepla się klimat, pojawiają się pogodowe ekstrema, zmienia się pejzaż przyrodniczy. Zamiast informować o przyczynach takiej sytuacji, ogólnopolskie środki masowego przekazu serwują swym odbiorcom komfort niewiedzy. Informowanie przez media prywatne o sprawach braku etycznych zasad w eksploatacji środowiska – wycince Puszczy Białowieskiej, ignorowaniu przez rząd problemu smogu czy działaniach na niekorzyść organizacji ochrony środowiska – już nie wystarczy. Być może nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, jak z dziejącego się końca świata uczynić polityczne narzędzie ogólnoświatowej integracji coraz bardziej pozamykanych społeczeństw? Nie byłby to zły pomysł, zwłaszcza że progi pesymistycznych scenariuszy trudno przekroczyć w pojedynkę, w przerażeniu i trwodze.
Skutki niewielkiej uwagi poświęcanej rzeczywistym przyczynom dziejących się zmian na Ziemi to przede wszystkim deficyt wiedzy oraz społecznych i kulturowych kompetencji, które pomagają stawiać czoła katastrofie. Przeważają narracje partykularne, wysuwające na czoło interes narodowy (dumę z liczby wozów strażackich wysyłanych na pomoc płonącym szwedzkim lasom czy troskę o polskich obywateli, ginących w wielkoskalowych pożarach w Grecji). Kluczową rolę iluzorycznie pojętej ochrony obywateli przed prawdą o naszej planecie odgrywa wyalienowany i pozbawiony sprawczości podmiot. Nieufność pasażerów samolotu lecącego nad Grecją, którzy z niedowierzaniem dopytywali, czy widzą pożary, jest symptomatyczną reakcją na apokaliptyczny widok trawionej ogniem ziemi. W zmediatyzowanym świecie coraz trudniej odróżnić pożar od jego reprezentacji.
Być może przed taką właśnie sytuacją ostrzegał nas Joseph Beuys w pracy wideo „FilzTV”(1970), mówiącej o pasywnej relacji między widzem a ekranem telewizora. Masując kiełbasą ekran szczelnie pokryty filcem, artysta performował nieprzepuszczalność między dwiema rzeczywistościami. Wskazywał na przesunięcie w rejestrach doświadczenia, ostatecznie prowadzące do stępienia umiejętności reagowania na rzeczywistość.
Dziś jednak, kiedy pożary ogarniają coraz większe obszary różnych kontynentów, a wody gruntowe wysychają, telewizor znika z domowego zacisza. Wraz z człowiekiem staje w samym centrum piekła, skąd nie ma już wyjścia poprzez apatię i zobojętnienie. Czyżby w kręgach dantejskich wieści o przemysłowej rewolucji, która począwszy od siedemnastego wieku, bazuje na wyzysku natury, prowadząc ludzki gatunek na skraj przepaści, nie były wystarczająco podszyte przemawiającą do masowej wyobraźni sensacyjną nutą? Houston, mamy problem.
WYSYCHAJĄCE JEZIORA WIELKOPOLSKI
Do szerszej świadomości nie docierają ani wielkie, ani małe świeckie, postmillenarystyczne narracje, takie jak powolne śmierci lokalnych ekosystemów, wydarzające się we wschodniej Wielkopolsce oraz na jej granicy z województwem kujawsko-pomorskim. Mam na myśli katastrofalną sytuację jezior, spowodowaną działalnością odkrywek Kopalni Węgla Brunatnego „Konin” oraz czterech elektrowni działających na terenie naszego województwa. Opisywane przez Filipa Springera skutki łupieżczej polityki eksploatacji surowców naturalnych dla środowiska są nieodwracalne, a koszty odbudowania zdegradowanych terenów ostatecznie cedowane przez przedsiębiorców na władze lokalne, czyli tym samym na nas. Reportażysta podkreśla, że podczas gdy cierpi rolnictwo i upada turystyka, mieszkańców Wielkopolski karmi się adaptacyjną ułudą stepowienia regionu. Można dodać, że nadanie estetycznego wymiaru nowemu typowi postkatastrofalnego pejzażu to jednak niezbyt lotna strategia poprawy wizerunku regionu w sytuacji kryzysowej, choć – jak się okazuje – skuteczna dla przetrwania czasu apokalipsy bez poczucia klęski późnokapitalistycznych społeczeństw.
Być może zatem warto odwrócić logikę i zauważyć, że miliony litrów wody odpompowanych z odkrywek oraz obniżanie się poziomu wód gruntowych to rezultat stepowienia wrażliwości człowieka, podtrzymywania gatunkowej odrębności między ludźmi, zwierzętami i roślinami czy krótkowzrocznej polityki eksploatacji surowców?
Wiele jezior Wielkopolski to dziś puste niecki, z których oprócz wody zniknęły także rośliny i zwierzęta. Zanim scenerie terenów odkrywek zaczną przypominać mało urodzajne stepy, długo jeszcze będą sztucznymi dolinami, stanowiącymi oprawę dla działań agresywnych maszyn górniczych.
Jeśli zatem wierzyć ekologom oraz twórcom postapokaliptycznych fikcji (nurt „ekoendyzmu” już w połowie ubiegłego stulecia przepowiedział dziejący się dziś pesymistyczny scenariusz) twierdzącym, że żyjemy w czasach po końcu świata, trudno nie myśleć również o adekwatności praktyk refleksyjnych. Gdy kurczy się świat, to przecież razem z nim deprywacji podlega dar narracji. A może jest jeszcze inaczej? Może po prostu zanika potrzeba umieszczania na piedestale spekulacji i teorii, ustępując miejsca opowieściom skoncentrowanym na konkretnych ludziach i działaniach? Być może właściwym trybem opisu odbudowy świata wkrótce staną się pozytywistyczne formy naznaczone szczątkowością: przypisy, apendyksy, wszelkiego typu indeksy czy postscripta? W umiarkowanej wersji takiego wyboru, za ich sprawą będziemy mogli w końcu schylić głowy i pieczołowicie informować o woli rezygnacji z konsumpcji bezpiecznego, kulturowego zapośredniczenia natury. Kiedy natury już nie będzie, tak mógłby wyglądać początek powrotu do sprawczości i interakcji z rzeczywistym światem.
Ciąg dalszy nastąpi…
CZYTAJ TAKŻE: Długie postscriptum do końca świata, cz. II. Relacja z Obozu dla Klimatu w Świętnem