O pewnym operowym recitalu, którego wolałbym nie słyszeć
Opublikowano:
2 lipca 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Dlaczego kompozycja poznańskiego recitalu Tomasza Koniecznego musiała zawieść? A przecież kierowana przez Gabriela Chmurę operowa orkiestra zabrzmiała porządnie.
Dla wszystkich z Państwa, z którymi zarówno na żywo, jak i za pośrednictwem tekstów miałem przyjemność dzielić się swoimi uwagami o teatrze operowym, nie będzie pewnie zaskoczeniem wyznanie, że recital złożony z najcudowniejszych fragmentów oper czy dramatów muzycznych uważam za przeżytek kultury mieszczańskiej kilku minionych stuleci, mający się do teatru i operowej wokalistyki trochę tak jak…
Przepraszam, ale włączyła mi się autocenzura. Co innego, oczywiście, na przykład recital pieśni. Dobrze skomponowany, przemyślany (a to niełatwe zadanie) może dostarczyć wiele artystycznych wzruszeń, muzycznych i poetyckich, intelektualnego i emocjonalnego poruszenia.
Tymczasem jakikolwiek fragment operowy (scena, aria, ansambl…) pojawiający się w programie recitalu zostaje wyrwany ze swego macierzystego kontekstu, pozbawiony napięcia i dramaturgii, które wynikają właśnie z tego, że jest on częścią pewnego procesu, akcji dramatycznej i muzycznej, dramatu wyrażającego się w muzyce i poprzez muzykę. Nie doświadczamy rozwoju, umyka nam punkt wyjścia i dojścia – zarówno akcji, jak i scenicznej postaci, która ma swoją historię, doświadczenia, cele.
Nie, postać operowa to nie tylko głos, który ma możliwie perfekcyjnie wydać z siebie dźwięki zapisane przez kompozytora. To aktor, uczestnik pewnej historii scenicznej, uwikłany w fabułę i namiętności, który ma opowiedzieć o sobie i o świecie, używając najdoskonalszej formy teatru, jaką jest teatr muzyczny.
BUDOWANIE ROLI
Te kilka słów kolejnego manifestu jest mi potrzebne, by wytłumaczyć się Państwu z tego, że na recital Tomasza Koniecznego wybrałem się wyłącznie z poczucia recenzenckiego obowiązku (wciąż może naiwnie wierząc, że jednym z zadań krytyka jest oddziaływanie na politykę kulturową), wspartego radością spędzenia czasu z bliską mi osobą (tak, powiedzmy sobie jasno, po to przecież również chodzimy do opery).
Solistę znam ze sceny od lat ponad dziesięciu. Pamiętam go jako pysznego, bardzo charakterystycznego Alberyka u Wagnera – w Wiedniu. Tomasz Konieczny był już rozpoznawalny, miał status wschodzącej gwiazdy, a my, Polacy, byliśmy autentycznie dumni, że to nasz rodak cieszy się tak wielkim aplauzem na scenie Wiener Staatsoper.
Postać Alberyka stała się zresztą wizytówką Tomasza Koniecznego, pokazała też jego predylekcje do ról „czarnych charakterów”. Taką był też był hrabia Telramund z ubiegłorocznego „Lohengrina” w nieszczęsnej produkcji Yuvala Sharona w Bayreuth. Nie dziwi mnie też, że śpiewak coraz ciekawiej wypada jako Wotan w Wagnerowskiej tetralogii.
To, co do tej pory zobaczyłem w całości bądź we fragmentach, przekonuje mnie, że Tomasz Konieczny nie jest śpiewakiem, który przychodzi do określonej inscenizacji z ostatecznie zbudowaną partią, którą wykonuje, wpisując się w serię gestów przewidzianych przez reżysera.
Raczej owa partia jest dla niego podstawą budowania roli, będącej wypadkową koncepcji reżysera i talentu aktorskiego Koniecznego, wpisującego się twórczo w pewną propozycję, nawet jeśli wymaga to przełamania wypracowanej koncepcji muzycznej. I za to właśnie ogromnie cenię tego artystę. I dziwię się, dlaczego tak inteligentny śpiewak wpada w pułapki, które sam na siebie zastawia.
Taką pułapką jest wszystko, co od śpiewaka wymaga liryzmu. Stąd irytuje mnie niedawno opublikowana jego „Podróż zimowa” Schuberta (pomijam tu subiektywną niechęć do tekstów Stanisława Barańczaka). Koncepcji wokalnej „Podróży” nie jestem w stanie opisać chyba z tego powodu, że jest mocno niejasna i opiera się na walce dużego głosu z materią liryczną, w której zdaje się dusić i którą dość przesadnie akcentuje, jakby myślał o emploi Bernarda Ładysza (ciekawe, czy też Państwo będą mieć skojarzenia z jego Skołubą podczas słuchania tej płyty). Brakuje tu zupełnie schubertowskiego wyciszenia, stonowania, miękkości.
CIENIE, FRAZY, DYNAMIKA
Wreszcie spróbujmy się zastanowić, dlaczego kompozycja poznańskiego recitalu Tomasza Koniecznego musiała zawieść. Co ciekawe, tym razem kierowana przez Gabriela Chmurę operowa orkiestra zabrzmiała rzeczywiście porządnie. Zmierzenie się z Wagnerowskimi fragmentami instrumentalnymi było prawdziwym sukcesem, dowodzącym tego, że wydobycie się z kanału, w którym umieszcza zespół orkiestrowy tradycja, działać może jako wyzwanie.
Poruszony byłem choćby frazowaniem, dobrym cieniowaniem dynamiki, poprawnością intonacji instrumentów dętych blaszanych, które w Polsce często zawodzą. Z dużą przyjemnością słuchałem więc uwertury do „Tannhäusera” oraz sceny wschodu słońca i podróży Zygfryda po Renie (ze „Zmierzchu bogów”) – zwłaszcza mając świadomość, że zaraz po niej nastąpiła – po mikroprzerwie mordercza dla orkiestry scena finałowa „Walkirii” – pożegnanie Wotana z Brunhildą.
O ile zestawienie poszczególnych fragmentów wokalnych z dzieł Wagnera i Richarda Straussa jakoś się tłumaczyć mogło, próbą pokazania Koniecznego w różnych emocjonalnie i wokalnie partiach, o tyle nie potrafię zrozumieć dodania pieśni Stanisława Moniuszki (a przy okazji uwertury do jego „Parii”). Wiem, wiem, niby ma być ona troszkę „wagnerowska”.
Jednak pieśni „Stary kapral” i „Kozak” w instrumentacji Rafała Kłoczki zabrzmiały jak parodia. Oto uruchomiono wszystkie instrumenty z rozbudowaną perkusją i stworzono nieznośną, nadekspresyjną muzykę ilustracyjną (ach, choćby te kiczowate dzwony), a słuchacz raz po raz mógł mieć wrażenie, że musi się skupić na tym, czego szlachetnej prostocie Moniuszkowskiego akompaniamentu Kłoczko nie darował.
Zdawało się to miejscami nawet komiczne, ale podejrzewam, że nie był to efekt zamierzony.
WSZYSTKIE REJESTRY
Konieczny dobrał fragmenty Wagnerowskie i Straussowskie tak, by zaprezentować się jako śpiewak romantyczny i przy tym liryczny (Wolfram z „Tannhäusera”), ironiczny i komiczny (Mandryka z „Arabelli”), wreszcie dramatyczny, acz miejscami liryczny (Wotan z „Walkirii”).
Zaczynając od końca: był to bardzo dobry Wotan, w pełni już rozśpiewany (czego o Wolframie nie mogę powiedzieć), pełen majestatu i cierpienia powodowanego swą ambiwalentną decyzją o ukaraniu i uśpieniu córki na dwadzieścia lat – bóg zmagał się w nim z człowiekiem, a elementarne zadania aktorskie dyskretnie wspierały postać.
O Wolframie nie potrafię napisać niczego dobrego. Nie tylko dla tego, że od dzieciństwa wzorcem tej partii jest dla mnie Andrzej Hiolski i jego niebywała kultura śpiewu. Tomasz Konieczny liryczny być nie mógł. Mógł zaśpiewać co najwyżej Wolframa siłowo, nieznośnie przy tym podkreślając końcówki fraz, a w wyższych (za wysokich dla niego?) miejscach uciekając w rejestr i brzmienie, które dawały do zrozumienia, że coś jest nie tak, że nie da się całej „Pieśni do gwiazdy” zaśpiewać głosem wyrównanym we wszystkich rejestrach, zmuszającym słuchacza do identyfikacji z nim i jego nieszczęśliwą miłością do Elżbiety.
Przyznam, że najwięcej problemu miałem jednak ze Straussem. Monolog Mandryki z „Arabelli” to jeden z tych tekstów, w którym librecista Hugon von Hofmannstahl sugeruje odbiorcy koniczność lektury wielopoziomowej, ucieczki przed tym, co pozornie oczywiste, poddania się ironii i podjęcia gry – także z muzyką Straussa, chętnie tym razem powracającego do rozwiązań wypróbowanych w „Rosenkavalierze”, a nawet mikrocytatów z tego arcydzieła.
Nic nie jest tu na serio, nie wolno nam dać się nabrać na to, co śpiewają bohaterowie, którzy z kolei próbują uwodzić nie tylko siebie nawzajem, ale i publiczność. Tak więc konieczność podążania za tekstem libretta (proszę wierzyć, Hofmannsthal to geniusz!) jest tu nieodzowna.
Nie da się w półmroku czytać monologu (jaka szkoda, że nie tylko nie dowiedzieliśmy się, kto jest autorem udostępnionych tekstów oraz ich przekładów).
I jak tu pragnąć prawdziwego przeżycia artystycznego –w jedności słowa i muzyki? Jakże to ważne dla Straussa, Hofmannsthala i Wagnera! I jeszcze w tym wszystkim usłyszeć prawdziwą czy udaną wiedeńską lekkość (w walcach z „Rosenkavaliera” troszkę nie wyszło)…
Tomasz Konieczny popisywał się umiejętnością szybkiego podawania tekstu, który po chwili przestałem rozumieć. I gdzie tu miejsce na piekielną inteligencję libretta i partytury (za prędko, za prędko…)? Zwłaszcza jeśli pamiętamy, że i „Arabella” i „Rosenkavalier” kończą się śmiechem przez łzy.
BURZENIE NASTROJU
Różnie było, powiedzą Państwo? Odpowiedź byłaby pewnie pozytywna, gdyby nie to, co dokonało się w czasie bisów. Czyli całkowite zburzenie nastroju, który jednak udało się Koniecznemu wypracować monologiem Wotana. Tu powinny nastąpić najgorętsze brawa, a po nich cisza. Jak w prawdziwej operze.
Bisy pochodziły z zupełnie innego świata: cavatina z opery „Aleko” Siergieja Rachmaninowa (piękna, ale na nic mi się zdał ostatnio odświeżony rosyjski). No i fajerwerk. Aria buffa „Il Dottore Pomodoro” z tekstem i muzyką Henryka Czyża. Totalny żart, by nie rzec – zgrywa. Czyż to przecież jedna z fascynacji moich pacholęcych lat, zwłaszcza jego opera „Kynolog w rozterce” (jako dziesięciolatek nie byłem w stanie złapać, czy to serio, czy też wprost przeciwnie), a przy tym jeden z tych, których sposób opowiadania i pisania o muzyce podziwiałem i wciąż cenię.
Obawiam się, że Wotan, słysząc to, co zdarzyło się po jego monologu, chętnie zawołałby raz jeszcze Logego, by rzecz zakończyć ogniem.
I dochodzę teraz do momentu, którym czuję się nieco zażenowany, musząc napisać o „słowie o muzyce” Cezarego Łasiczki, pozostającym na poziomie niezbyt smacznego kabaretu.
Rozumiem, że Konieczny i Łasiczka lubią się, chętnie ze sobą rozmawiają na radiowej antenie. Ale te przebieranki Łasiczki za bohaterów Wagnera, komentarze, z których jasno wynikało, że jest zupełnie nieprzygotowany: „Parię” Państwo znają, Wagnera też, nie muszę opowiadać, opowiem za to, jak to babcia Tomkowi robiła ubranka na szydełku. Czego dowiedziałem się o relacji Brunhildy i Wotana, nie mam siły nawet powtarzać. Na całe szczęście po koncercie bliska mi osoba, widząc moją bezradną wściekłość, próbowała ukoić nadszarpnięte nerwy.
Tomasz Konieczny. Koncert. Wykonawcy: Tomasz Konieczny bas-baryton. Dyrygent: Gabriel Chmura. Orkiestra Teatru Wielkiego w Poznaniu. Prowadzenie koncertu: Cezary Łasiczka. Teatr Wielki im Stanisława Moniuszki w Poznaniu, 18 czerwca 2019 r.
CZYTAJ TAKŻE: O Grażynie Bacewiczównie nieco inaczej
CZYTAJ TAKŻE: Moniuszko odzyskiwany
CZYTAJ TAKŻE: „Manru” – zachwyca i wzrusza