Twarze literatury: Och, Edward
Opublikowano:
31 stycznia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Zanim pojawił się w Poznaniu, był już tutaj znany. Poprzedziła go sława dziwnej proweniencji. W latach 90., będąc nadal młodzieńcem, zdawał się – ludziom słuchającym licznych opowieści o nim – sędziwym starcem.
Z relacji Justyny, Karola, Macieja wyłaniał się niczym starocerkiewny mędrzec, a może starozakonny cadyk, człowiek wtajemniczony w sztukę życia i życie sztuki, osiadły w Międzyrzeczu, do którego pielgrzymowała – w nadziei oświecenia – młodzież z miast i miasteczek zachodniej Wielkopolski i Lubuskiego.
Okazał się, co zabawne, buddystą. A buddyzm w jego wykonaniu – filozofią przyjemności czerpanych z uważnego stosunku do spraw codziennych. Oczytany, rozmowny, zainteresowany literaturą, rozkochany w muzyce. Zarazem przystępny i charyzmatyczny. Typ pabitela.
W prozie Bohumila Hrabala pabitel to odmiana spacerowicza, przechodnia, trochę też włóczykija, ale przede wszystkim – gawędziarza.
Mówiąc za Hrabalem: „pabitel to człowiek, przed którym piętrzy się nieustannie ocean natarczywych myśli. Jego monolog płynie bez przerwy, raz jak rzeczka podziemna w jamie myśli, kiedy indziej zaś wycieka ustami”.
Edward, pabitel w rodzimej postaci, od początku szukał kontaktu z otoczeniem, zaprzyjaźniał się łatwo, lecz w sposób niezaborczy, szybko też dał się poznać jako znakomity kompan do lekkich pogaduszek i sierioznych rozgoworów. Znawca piwa, smakosz i świetny kucharz. Kto nie próbował pomidorowej w jego wydaniu, ten nie wie, czym pomidorowa być potrafi.
Miał swoje ulubione miejsca, a w każdym sporą publiczność. Zwłaszcza klub usytuowany w pobliżu Starego Rynku cieszył się przez długi czas jego względami, do tego stopnia, że kiedy wyjeżdżał do Krakowa, to osieroceni rozmówcy umocowali w ścianie tabliczkę ku pamięci rzeczy, których te smocze mury były świadkami.
Jego sposób bycia bardzo odstawał od zwyczajów naszego miasta, dyktowanych przez ostrożność i wieczną obawę o to, co powiedzą ludzie. Edward nie bał się, lecz był tego, co powiedzą ludzie, ciekaw. To duża różnica.
Twórczy, pomysłowy, niepomijający żadnej okazji do zrobienia czegoś od nowa, po swojemu. To niesłychanie ważne, rzadkie i wyzwalające. Większość z nas co najwyżej sprawnie powiela rezultaty cudzej kreatywności, pusząc się przy tym niemożebnie i śmiesznie. Edek, choć pozbawiony formalnego wykształcenia, zdawał się biegły w tak wielu ciekawych sprawach, które samodzielnie zdefiniował i bezinteresownie zgłębił, że mógłby służyć za ilustrację do legendarnej pieśni zespołu Pink Floyd.
Uroczy, bystry, lubiany, ale wiecznie bez forsy, często bez mieszkania, między jednym a drugim zajęciem nieprzynoszącym dochodów. Zaczynał wtapiać się w poznański krajobraz, stając się jednym z jego osobliwszych mieszkańców, jednak bez posłuchu, aż nagle rozbłysnął, by w ciągu zaledwie paru lat przesunąć się do pierwszego szeregu.
W 2001 roku ukazała się bowiem „Dolna Wilda”, zbiór porywających wierszy, dzięki którym Edek wygrał liczący się w Polsce konkurs im. Jacka Bierezina na książkę poetycką. Oj, zagrały obrazy, wyjęzyczyły się zmysły, puściły w ruch melodie, zaciągając się na strofy i wersy! A do tego nikt tak jawnie i bez robienia z tego ceregieli (bez demonizowania, bez heroizowania) nie mówił do tej pory o własnej homoseksualnej naturze:
„Walickiej piwnica zawaliła się latem
Podmyło dom bezustanne gadanie.
Sam brałem w tym udział, siedziałem na schodach
i opowiadałem sny erotyczne
z tobą na scenie”.
(„Dzień dobry dźwięku”)
Po znakomitym debiucie przyszły kolejne książki umacniające rangę Edwarda pośród krytyki i – co równie ważne – wśród czytelników. Stał się popularnym pisarzem, to zaś przytrafia się poetom doprawdy nieczęsto.
A w 2007 roku ukazała się książka „Śmierć w darkroomie”, niedawno wznowiona powieść kryminalno-społeczna – przerysowany, lecz dający do myślenia portret Poznania tuż po pierwszym, nielegalnym, dramatycznym Marszu Równości. Autor sięgnął po dwa stereotypy, by ożywić je i zderzyć ze sobą. W myśl jednego poznaniacy przesiąknięci są do gruntu drobnomieszczaństwem, kołtuństwem, płytką i na pokaz religijnością. Przypominają w tym swych przedwojennych antenatów, niegdyś szyderczo scharakteryzowanych przez Emila Zegadłowicza. Drugi stereotyp odnosi się do podziemnej egzystencji wielkiego, przynajmniej jak na polskie realia, miasta: knajp, melin, używek, brudnego seksu, przemocy, tragedii, którym odbiera się głos i godność.
W rezultacie spięcia tych dwóch uproszczeń nie krystalizuje się żadna nowa prawda, a mimo to jako czytelnicy odnosimy wrażenie, że w tym dość prosto nakreślonym obrazie tkwi grube ziarno autentyczności. Chodzi o opis rany, którą społeczeństwo zadaje ludziom innym, nieprzystosowanym, lub niechcącym się przystosować, ponadprzeciętnie wrażliwym.
Bo „Śmierć w darkroomie” nie jest powieścią o Poznaniu, lecz powieścią o poznaniu zła, które wcale nie jest dalekie, egzotyczne, monumentalne, lecz mieszka tuż obok, a może po prostu – w nas.
Kilka lat temu Edward Pasewicz przeniósł się na krakowski Kazimierz, gdzie znowu odnalazł się szybko, rozwinął działalność teatralną i muzyczną, kontynuuje pisarstwo, czaruje przy stolikach. I cieszę się z tego, i trochę mi szkoda. Dobrze, że mu tam dobrze, a żal, ponieważ Kraków ma czarodziejów wielu, a Poznaniowi w tym stuleciu przytrafił się tylko jeden.
CZYTAJ TAKŻE: Twarze literatury: Duszpasterz i pani Zofia
CZYTAJ TAKŻE: Twarze literatury: Marcin
CZYTAJ TAKŻE: Twarze literatury: Jerzy