Z kamerą wśród homo sapiens
Opublikowano:
26 czerwca 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Na początku jest śmiesznie. Wiersze poklepują nas po plecach, wyszydzają to, z czego sami szydzimy, podsuwają scenki rodzajowe bliskie komedii omyłek. Jednak nastrój wesołości to tylko pakt, który przykryć miał nasze lęki” – mówi Adam Kaczanowski, autor książki „Cele” wyróżnionej Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius 2019.
AGNIESZKA BUDNIK: Teksty z „Celów” lepiej nazywać opowieścią rozpisaną na głosy czy cyklem luźno związanych ze sobą miniatur?
ADAM KACZANOWSKI: „Cele” działają w całości, nie powstawały jako pojedyncze wiersze. Grają ze sobą w jednej drużynie, przekazują niektóre motywy jak piłkę, powtarzają po sobie wybrane zdania. Bohaterowie również wracają – to zdecydowanie teksty pomyślane jako całość, byłbym więc bliższy wariantowi: opowieść rozpisana na głosy. Chociaż, oczywiście, mówimy tu jedynie o autorskich intencjach. Intencje i interpretacje czytelnika mogą być zupełnie inne. Nie mam tu już nic do gadania: książka wyszła z mojego domu i już do niego nie wróci.
Mówisz o powracających motywach – czy wyłonił się nadrzędny, który ułożył tę opowieść?
Nadrzędna jest, a przynajmniej takie były moje intencje, treść. Nie skupiam się na konkretnym motywie, ale raczej na sensie całości. Najpierw decyduję, o czym chcę napisać, dopiero potem dobieram do tego narzędzia, m.in. motywy. Dlatego nie mógłbym powiedzieć, że jakiś motyw ułożył mi książkę, bo nie jest on celem samym w sobie. Nie mniej jednak znalazło się tutaj kilka moich ulubionych, np. drzwi automatyczne, które kogoś nie przepuszczają, jakby stał się dla nich niewidzialny. To obraz, który przewija się przez wiele moich książek.
Skoro opowieść, to pójdźmy o krok dalej. „Cele” mają w sobie coś z filmu przyrodniczego, chociaż z niekomfortowym dla odbiorcy „twistem”. Narrator/podmiot jest pozornie familiarny, mówi w liczbie mnogiej, spoufala się z czytelnikiem formami „widzimy”, „podglądamy”, „obserwujemy”. Zakończenia tekstów burzą jednak tę familiarność. Czujemy się niewygodnie.
Wychodzę z założenia, że nie piszę po to, by czytelnikowi było wygodnie. Piszę, żeby go wytrącić z równowagi, zasiać zwątpienie tam, gdzie czuje się pewnie, zamienić gotowe odpowiedzi ułożone w jego głowie w ponownie zadane pytanie.
Film przyrodniczy? W jakimś sensie na pewno, choćby w takim, że każdy film (czy książka o ludziach) jest dla mnie „przyrodniczy”, bo człowiek to tylko element przyrody.
W tym przypadku jest to rzeczywiście coś w stylu „z kamerą wśród homo sapiens”. Nie mam jednak ambicji, które ma coś, co nazywasz filmem przyrodniczym – on jest bardzo przywiązany do rzeczywistości, chce ją oddać w skali jeden do jeden.
Dokładne odwzorowywanie świata mnie nie interesuje, tak samo jak nie roszczę sobie prawa do bycia mędrcem, który wszystko zrozumiał i teraz mówi, jak jest i jak żyć. Moje książki nie są analizą rzeczywistości. Są luźną, nieskrępowaną impresją na jej temat.
Budujesz tak złudny wyższościowy dystans odbiorcy do przedstawianych scenek, żeby podciąć czytelnikowi nogi i zburzyć czwartą ścianę? Namawiasz do zmiany nawyków, zachowań?
Jeśli chodzi o to, że w każdej z cel czytelnik otrzymuje na starcie poczucie bezpiecznego dystansu po to tylko, by nic nie podejrzewając, podejść jak najbliżej krawędzi i zerknąć w dół, w przepaść – to tak, zgadza się, właśnie taką zabawę proponuję. Trochę jakbym opowiadał dowcipy, po których ludzie śmieją się sami z siebie.
Co do zmiany nawyków intelektualnych – nie wiem, to zależy z kim rozmawiam. Jeśli z człowiekiem, który dziwi się, że „to coś to poezja?”, to tak, namawiam go do zredefiniowania pewnych zjawisk. Jeśli z kimś z mojej bajki czy bańki – wtedy nie ma takiej potrzeby, wtedy jest to już po prostu rozmowa.
A jeśli pytasz o zachowania pozaliterackie, życiowe czy społeczne – myślę, że moje teksty nie mają takiej siły sprawczej. Raczej nie nakłonię nikogo, by konsumował życie lepiej, konsumował mniej. To może być jedynie okruch dyskusji, w której siła argumentacji jest po stronie np. wytwórni Disneya albo sieci sklepów Lidl. Oglądam bajki Disneya z córką i ich twórcy robią naprawdę dobrą robotę, jeśli chodzi na przykład o złamanie patriarchatu, udzielanie dziewczynkom wsparcia. Disney zwalcza demony, które kiedyś sam stworzył, te koszmarne księżniczki w starym stylu.
Literatura to jednak bardzo intymna rozmowa toczona gdzieś w kącie. Ten kąt nie jest zresztą niczym złym, pozwala na spokojną dyskusję pełną niuansów i nieoczywistości. I tak jest OK.
A co mamy zobaczyć pod „podsuniętymi” w tomie scenkami? Polityczne uwikłania? Wypalenie jednostki? Czy to jest forma dyskusji z kapitalizmem, diagnozy problemów systemowych?
Chyba dochodzimy do punktu „co autor miał na myśli”, a tego chciałbym jednak uniknąć. Pachnie szkołą, która nie uczy samodzielnego myślenia, tylko co najwyżej niesamodzielnego ściągania od kolegi z ławki obok.
Piszę dla ludzi dorosłych, nie dla dzieci, którym (według niektórych) trzeba świat tłumaczyć.
Odwracając sytuację – gdy to ja jestem czytelnikiem, powiedzmy, powieści Susan Sontag, absolutnie nie interesuje mnie, co autorka miała na myśli. To po prostu źle zadane pytanie. Liczy się jedynie, co ja myślę czy przeżywam w zbliżeniu z napisanym przez nią tekstem.
Wracając do potencjalnej lektury mojego tomiku – jeśli ktoś ma w głowie politykę, myślę, że ją tam znajdzie. Jeśli ktoś myśli o wypaleniu jednostki, znów, spokojnie sobie to wyczyta. Mnie samego nie interesują teksty jednoznaczne, byłoby dla mnie śmiertelnie nudne czytać np. tomik na temat kapitalizmu.
Szukam w sztuce wieloznaczności, to nie jest wypracowanie na konkretny temat. Myślę, że ty też nie chciałabyś usłyszeć ode mnie jednoznacznej wykładni ani też nie szukasz zbiorów wierszy „na temat”.
Dla mnie „Cele” to opowieść o braku komunikacji – albo – o jej zawodności. Inne krytyczki i inni krytycy powiedzą, że są to teksty o schyłku i ciążeniu w stronę śmierci.
Znowu mnie sprytnie podchodzisz, żebym odsłonił karty, tymczasem ja wolę grać całą talią. „Cele” to dla mnie równocześnie książka o destrukcji i o miłości. O języku czy komunikacji pewnie też, ale w mojej intencji mniej, wolę być językiem, niż mówić o języku. Być komunikatem, a nie komentarzem do komunikatów.
Po całej tej grze społecznym kontekstem serwujesz nam „Zatłoczony korytarz miłości”. To znaczące przełamanie.
Po dwóch pierwszych częściach książki, które przyduszają i ciągną czytelnika w dół, „Zatłoczony korytarz” daje oddech, pozwala wypłynąć na powierzchnię. I jest to rzeczywiście najbardziej intymny, osobisty wiersz, jaki w życiu napisałem.
Unikam takich literackich wycieczek do własnego życia i emocji. Tutaj zdecydowałem się to zrobić, miałem wątpliwości, czy książka wytrzyma taki drastyczny zwrot, ale jednak ta ostatnia część wynika z dwóch poprzednich. Pierwsze dwie opowiadają o życiu w dość koszmarnym, autodestrukcyjnym świecie, trzecia o powołaniu do życia w takim świecie.
Czy uważasz się za poetę zaangażowanego?
Tak. Jeśli stoimy w obliczu wyboru: „poeta ukryty w wysokiej wieży z kości słoniowej” kontra „poeta zaangażowany”, to z pewnością nie chciałbym się zaliczać do tych pierwszych niebiańskich istot niezainteresowanych światem doczesnym. Poezja jest elementem rzeczywistości, więc jest w nią zaangażowana.
Co to w ogóle dla ciebie znaczy?
Pisanie jako żywe zainteresowanie światem, którego doświadczam.
Zainteresowanie czym? Językiem? A jeśli tak, to jakim – jednostkowym, medialnym, jakimkolwiek innym? A może rzecz rozbija się o scenki, obrazy, sekwencje?
Język sam w sobie nie jest dla mnie niczym interesującym. Ani jednostkowy, ani medialny.
Jak już wspomniałem, nie interesuje mnie dyskusja o dyskusji. Opowiadam historie, maluję przed czytelnikiem pewne obrazki, scenki, które są często wynikiem mojego zainteresowania światem. Mówiąc „świat”, mam na myśli świat namacalny, bo w żaden inny nie wierzę.
Ostatnio w metrze byłem świadkiem, jak kobieta w średnim wieku zobaczyła na podłodze rozsypane confetti i mimo że to nie ona je rozsypała, zaczęła sprzątać na czworakach, wybierać z podłogi pojedyncze, kolorowe guziczki. Śmiała się przy tym. Świat oferuje naprawdę wiele, by nie być skazanym tylko na autotematyzm.
Czy kategoria zaangażowania jest więc dla ciebie szczególnie ważna i formatująca, czy to raczej optyka, którą przyjmuje krytyk? A może jest zupełnie inaczej i uważasz, że rozmowa o zaangażowaniu poezji jest nie na miejscu?
Nie znam tematów „nie na miejscu” ani optyk, które są nieodpowiednie dla rozmowy. Natomiast czy dla mnie kategoria zaangażowania jest ważna? Jest istotna, jest nie do pominięcia, ale nie najważniejsza. Albo – odpowiadając inaczej – dziwacznym czy nierozsądnym byłoby dla mnie wykluczanie tej kategorii.
To mniej więcej tak, jakby wychodzić na dłuższy spacer i nie sprawdzać pogody. Nie jest wcale tak, że sztuka odgrywa dla mnie rolę podrzędną wobec rzeczywistości politycznej czy społecznej, nie traktuję pisania tekstów artystycznych jak wypisywania społecznych czy politycznych recept.
Pisanie otwiera dyskusję. Fajnie, gdy tekst potrafi z czytelnikiem rozpocząć rozmowę na kilka tematów naraz, zagadać trochę o życie, trochę o sens, trochę o sytuację dookoła. Jestem za wielowarstwowością, wieloznacznością i otwartą dyskusją.
I tak rozumiem zaangażowanie. Podobnie zresztą rozumiałbym politykę – jako dyskusję dorosłych osób o świecie, dyskusję, która w tym przypadku ma lub może coś zmienić.
Jeśli miałbym rozumieć moją literaturę jako coś zaangażowanego, to byłoby to zaangażowanie w zakłócenie komunikatu, który otacza czytelnika z innych źródeł. Zasianie zwątpienia. To jednak operacja na jednostkach, nie na milionach dusz. Odpowiadam za siebie. Nie chciałbym odpowiadać za całą poezję zaangażowaną i niezaangażowaną.
ADAM KACZANOWSKI – poeta, prozaik, performer. Autor 9 książek poetyckich i 3 prozatorskich. Jego ostatnia książka „Cele” (WBPiCAK 2018) została wyróżniona Wrocławską Nagrodą Poetycką Silesius 2019 w kategorii „Książka roku”.
CZYTAJ TAKŻE: Silesius: Poznań rozbija bank
CZYTAJ TAKŻE: Kurz opadł, poezja pozostała
CZYTAJ TAKŻE: O kulturze „my”. Rozmowa z Jakubem Sajkowskim