W mieście roślin i ludzi
Opublikowano:
1 października 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Czy dałoby się stworzyć zielnik poznański? Wędrować miesiącami z głową nisko, z oczami skierowanymi na to, co na co dzień pomijamy albo podkaszamy, trujemy, wyrywamy? Z czym walczymy, a co rośnie właśnie tu, bo ukochało sobie nasze ludzkie sąsiedztwo?
RUDERY I PRZYCHACIA
Łamię łodygę, jest jesień i wieczór, środek Poznania, a glistnik jaskółcze ziele rośnie przy starej nieuporządkowanej kamienicy. Wychyla liście nisko z żywopłotu, jest tam, gdzie zapomniano go wyrwać, gdzie rośliny mają trochę swobody, trochę dziczeją, ktoś zapomniał użyć roundupu. Złamany pachnie zielskiem, intensywnie, gorzkawo. Uszkodzony momentalnie atakuje żółtym sokiem, który pamiętam z dzieciństwa – rysowaliśmy nim historie na chodnikach, dorośli mówili, że wypalali nim kurzajki.
„Rośliny synantropijne – mało kto was kocha. Przykleiłyście się do człowieka, wrastacie w jego niszczycielskie areały i tylko takie życie kiedyś sobie wymyśliłyście. Przychacia, bezdroża, wysypiska, nieużytki, pola uprawne – to całkiem gdzie indziej niż dzikie stepy, gęsty las, gdzie szumy i sóweczka, […], wy, synantropijne, idziecie z nami!” – to Urszula Zajączkowska, która roślinom towarzyszącym człowiekowi poświęciła cały rozdział w książce „Patyki, badyle” (Wydawnictwo Marginesy, 2019).
DRUGIE ŻYCIE MIASTA
Cykorie, glistniki, skrzypy, żmijowce – co się dzieje w „przychodnikowym” życiu Poznania? Co rośnie przy walących się kamienicach w centrum miasta? Co przy ścieżce na Sołacz, na wildeckim skwerku? Czy przyroda to tylko parki, w dodatku urządzone pod linijkę, czy miasto ma drugie życie? Życie roślin synantropijnych i ruderalnych? Ma, a jakże.
Sara Grolewska mówi mi, że glistnik to bomba zielarska w dodatku zawiera białka charakterystyczne dla zwierząt. Wędrujemy przez Wildę, pochylamy się nad żółtlicą, której nazwa łacińska upamiętnia Mariano Martineza de Galinsogę – nadwornego lekarza i dyrektora Królewskiego Ogrodu Botanicznego w Madrycie.
Na wykoszonym trawniku odbija już krwawnik. Dajemy susa przez płot, bo tam, pod blokiem, rośnie jasnota purpurowa. Sara skończyła dwie szkoły zielarskie: „Nasza, zachodnia, jest bardzo naukowa, akademicka, farmakopealna wschodnia jest bardziej dzika, podziemna, trochę bez trzymanki” – śmieje się.
WŚRÓD ZIÓŁ
Kim są dzisiaj zielarze? Skojarzenie wędruje automatycznie do znachorów, znachorek, szeptuch, wiejskich bab, tych „wiedzących”. Dopytuję więc Sarę.
„Środowisko jest bardzo różnorodne i podzielone, trudno oddzielić w nim to, co jest nauką, wiedzą, od rytuałów i tradycji, trzeba zachować rozsądek. Żeby podjąć się leczenia kogokolwiek, trzeba mieć ogromną wiedzę, to bardzo trudna rzecz. Staram doradzać, bo mam takie uprawnienia – mogę robić mieszanki, sprzedawać zioła, ale to jeszcze nie jest leczenie. Leczenie to już poważna sprawa” – opowiada. Przystajemy, bo spomiędzy chodnikowych płyt wyciąga głowę żółty kwiat mniszka.
„Mniszek lekarski – mówi Sara – jest jak apteka: młode liście można zjadać jak sałatę, gorzki korzeń pobudza zmęczone miejskie żołądki, trzustki, wątroby do lepszej pracy”. Mijamy jeszcze jasnotę białą, a na zdziczałej działce przy ulicy Różanej czernią się owoce czarnego bzu – „odwiecznego towarzysza ludów słowiańskich”. Wiosną robiliśmy z jego kwiatów syrop, teraz ptaki zjadają owoce. Z płotu zwiesza się chmiel, pnącza są pełne szyszek. Zrywamy kilka, kruszymy w palcach, wydają przyjemny szelest, obsypują żółtym pyłkiem.
Z WILDY NA WIEŚ
Pytam Sarę o jej projekt, wiem, że dzięki stypendium prowadziła warsztaty w wielkopolskich wsiach.
„Tak, to warsztaty robienia zielników techniką cyjanotypii, czyli robiłyśmy takie niebieskie odbitki ziół, które rosną w danej wsi. Rozmawiałam z uczestniczkami, czy znają rośliny, czy ich używają. Zbiorę te prace i historie i stworzę zielnik wielkopolski. Finansów miałam na warsztaty w czterech wsiach, ale chciałabym projekt kontynuować. Najciekawsze jest to, że panie ze wsi często mają mniejszą wiedzę niż ja. Nie pamiętają nazw ziół, nie utrzymują ich w ogrodach”.
Dodaje, że na warsztaty przygotowywała materiały dla piętnastu osób – przychodziło po trzydzieści i więcej. Kobiety.
Przed wildeckim blokiem mały ogródek, owocuje psianka słodkogórz, ktoś posadził pomidory – trochę ręki człowieka, trochę dzikiego życia. Mierznica czarna – Sara wskazuje roślinę podobną do jasnoty – można z niej zrobić winko, nalewkę i popijać na jesienną melancholię, bo ma działanie antydepresyjne. Ale jak je zrobić? I co się stało, że tego nie wiemy?
„Rośliny stworzyły podwaliny pod medycynę, a kilkadziesiąt lat temu pojawiły się zamienniki syntetyczne i świat się nimi zafascynował. Rośliny są mniej przewidywalne, nie wiadomo, ile danego składnika jest w konkretnej łodydze, łatwiej leki robić ze składników chemicznych. Zielarstwo trafiło do klasztorów, tak sobie myślę, że kto dzisiaj robi nalewki benedyktyńskie? [śmiech].
A teraz znów wracamy do przyrody, boimy się nieuleczalnych chorób, siedzimy zamknięci w korporacyjnych wieżowcach i marzymy o wyrwaniu się w naturę. Chcemy poznawać rośliny i zjadać je.
Myślę, że to stąd również powrót zainteresowania ziołami. Jest w tym też na pewno odrobina magii, bajki. Czasem uczestnicy warsztatów patrzą na mnie jak na czarodziejkę, która może uzdrawiać. A potem zaczynamy rozmawiać o związkach chemicznych, uczyć się i widzę zniechęcenie, że bardziej interesujące są tradycje, magiczne właściwości roślin, zastosowania w rytuałach, kulturze, obrzędach, czyli elementy etnobotaniczne, medycyna ludowa – która, jasne, ma wiele racji. Ale na studiach i warsztatach oprócz elementów etnobotanicznych uczymy się na przykład, jak prawidłowo przygotować syrop prawoślazowy, jak roślina działa. Staram się łączyć te dwa obszary” – opowiada Sara.
MIASTO ZIÓŁ
Na Wildzie spotykamy jeszcze babkę zwyczajną, nawłoć jednak kanadyjską, ślaz zaniedbany, kępy pokrzyw. Na trawniku niebieska cykoria podróżnik, wzdłuż zwalonego płotu gajowiec żółty, pod latarnią rośnie szczawik rożkowaty.
Zachwycamy się bujnym zielskiem wyrastającym z każdej możliwej przestrzeni, w której jest trochę ziemi, wody i światła. Jakbyśmy weszły do jakiegoś świata zaczynającego się tuż pod ziemią i sięgającego metr nad poziomem chodnika.
„Kiedy człowiek depcze ziemię, zmienia jej strukturę” – pisze Urszula Zajączkowska. Presji nie wytrzymują rośliny dzikie i te zasiane przez człowieka. Ale wtedy pojawiają się one – „To babka zwyczajna, trybula leśna, życica trwała, głowienka, wiechlina roczna […]. Ważne dla nich, byle tylko byśmy pozostali sobą, a więc zawłaszczający, eksploatujący środowisko, przekształcający naturę w sposób absolutnie unikalny – wtedy będą i one, rośliny synantropijne, nasze towarzyszki […], tworzące ekosystemy miast, wsi, kopalń, dróg, torowisk, melin, wytrwałe i nieprawdopodobnie wierne. Ludzkie”.
Czy dałoby się stworzyć zielnik poznański? Wędrować miesiącami z głową nisko, z oczami skierowanymi na to, co na co dzień pomijamy albo podkaszamy, trujemy, wyrywamy? Z czym walczymy, a co rośnie właśnie tu, bo ukochało sobie nasze ludzkie sąsiedztwo?
„Pewnie – mówi mi Sara – ja już to robię”. Rozglądam się. Są niemal wszędzie. Być może to do nich należy przyszłość. Wyobrażam sobie miasto bez ludzi, apokaliptyczną wizję pełną pożerających cegły i rumowiska roślin. Pachnie glistnikiem, jesienią i murami rozgrzanymi słońcem.
Sarę Grolewską warto śledzić, bo jako Dobre Ziele prowadzi warsztaty zielarskie i roślinne w Poznaniu i okolicach. Przygotowuje mieszanki ziół, potrafi zrobić ziołowe lemoniady i napary. Właśnie pracuje nad premierową linią naparów, które trafią do sprzedaży – Napary od Sary. Szukajcie jej na Instagramie i Facebooku. Bardzo jej dziękuję za miejski, zielarski spacer.
CZYTAJ TAKŻE: Jest jakaś młodość
CZYTAJ TAKŻE: Płetwą w jeziorze, palcem po mapie
CZYTAJ TAKŻE: Spotkać się