Beata Kartowicz – królowa kuchni
Opublikowano:
27 czerwca 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Wielka osobowość, jej niepospolity charakter, umiejętności i sposób przekazywania wiedzy odcisnęły się na tożsamości niejednego młodego kucharza, który wyszedł spod jej opiekuńczych skrzydeł.
Skąd się wzięłaś, gdzie twoje korzenie?
Jestem rodowitą poznanianką, tu rosłam, tu się wychowywałam, nasiąkałam wielkopolskimi klimatami i smakami. Moja rodzina zarówno z jednej, jak i drugiej strony to Wielkopolanie. Znam więc doskonale również wiejskie aromaty i wiem, jak ważny jest surowiec użyty w kuchni. Świetnie gotowała moja mama, tata też niejednokrotnie stawał do garnków i znakomicie dawał sobie radę przy piecu. Mogę powiedzieć, że miłość do kuchni wyssałam z mlekiem matki.
Do garnków ciągnęło mnie już od maleńkości. Stawałam obok mamy, podpatrywałam, a jak już trochę podrosłam ponad stół, rwałam się do pomocy.
Najważniejsze było to, że nikt mnie od tego nie odganiał, wręcz przeciwnie. Moje pierwsze wysiłki spotykały się z życzliwym przyjęciem i wsparciem. Nie było więc niczym dziwnym, że po szkole podstawowej wylądowałam w „gastronomiku”.
Jakie są twoje smaki dzieciństwa? Co kojarzysz z najmłodszymi latami i domem rodzinnym?
Jest to, oczywiście, kaczka, najbardziej wielkopolskie danie jakie znam. Do tego musi być rzecz jasna czernina. Mama podawała ją z wiśniami i tak samo ja ją przyrządzam. Do tego muszą być pyzy, czyli jak się mówi na poznańskiej ulicy „kluchy na łachu”, a do tego zasmażana modra kapusta. Mięso musi być polane ciemnym sosem, odchodzić od kości, które powinny być suche. Wtedy wiem, że potrawa została przyrządzone perfekcyjnie.
Gdzie zdobywałaś kuchenne ostrogi?
Tak się zdarzyło, że na dobrych kilka lat wyjechałam do Niemiec, dokładnie do wschodniej ich części, czyli Turyngii. Tam otrzymałam ostrą szkołę. Nie było zmiłuj, stało się przy garach świątek, piątek i niedzielę. Wszystko musiało być przyrządzone po pierwsze z dokładnością co do sekundy, a po drugie z niemiecką precyzją. Smak w smak zawsze tak samo. Może moim tamtejszym nauczycielom brakowało fantazji i polotu, ale jako szkołę wspominam tamten czas bardzo dobrze. Był schnitzel, kartoffelsalat, bratwurst i wiele innych niemieckich smaków.
Wyniosłam stamtąd umiejętność szybkiego podejmowania decyzji i precyzję wykonania, no i przede wszystkim nauczyłam się, jak ważny jest absolutny porządek w kuchni. Przydało mi się to już w mojej polskiej kulinarnej przygodzie. Byłam bowiem organizatorką cateringu dla Lidla, a szefowie i pracownicy tego molocha byli bardzo wymagającymi klientami.
Opowiedz, proszę, kilka słów o twojej telewizyjnej przygodzie.
Jak ci opowiem, nie uwierzysz! Był to czas szefowania Fanaberii przy Starym Rynku w Poznaniu. Nie mogę usiedzieć na miejscu, roznosi mnie, poza tym lubię kontakt z ludźmi. Pewnego dnia przyszły dwie młode panie, rozsiadły się, obserwowały otoczenie i zaintrygowała je moja ruchliwość. Zapytały więc kelnerki, kto to ta duża fryga biegająca po ogródku. Te z dumą powiedziały – a, to szefowa! Ona tak zawsze, lubi nam robotę podbierać. Porozmawiały chwilę, wymieniłyśmy się kontaktami i sobie poszły.
Nie minęło dużo czasu, a tu dzwoni komórka: „Dzień dobry, tu dział produkcji TVN, chcielibyśmy zaprosić panią do naszego porannego pasma”. A ja na to klientowi: „Z tej strony królowa angielska, dzwonię z Westminster, nie wkręcaj mnie pan”. I rzuciłam słuchawką.
Po chwili dzwoni jedna z tych poznanych dziewczyn i mówi: „Pani Beato, to nie żadne wkręcanie, szef do pani dzwonił z prawdziwą propozycją!”. Siadłam na krześle zdębiała. Ale cóż, magia szkiełka ciągnie, to pojechałam. I tak jeżdżę już dobrych parę lat i cały czas mnie chcą.
A jak się ma twoje najmłodsze dziecko?
Już nie takie najmłodsze, ale ciągle ulubione, bo tu właśnie możesz mnie spotkać. Najmłodszym, ale już nie do końca moim, jest śniadalnia na Kraszewskiego prowadzona przez moją córkę. Z tego, co słyszę, z powodzeniem. Natomiast Le Targ w Starym Browarze ma się bardzo dobrze. Dorobił się swojej klienteli, która regularnie przychodzi tu na śniadania, brunche i lunche, że użyję słów z obecnej nowomowy.
Do tego wszystkiego spełniam się też jako szefowa piekarni. Przed wejściem do restauracji zrobiliśmy fajne stoisko, gdzie codziennie można kupić świeży chleb upieczony z prawdziwej mąki z zaczynem, a nie jakimiś proszkami, do tego moje ukochane słodkości, szneki z glancem, rogaliki z nadzieniem takim jak na Świętym Marcinie, ciasta z blachy.
Słyszałem, że masz jeszcze jedno hobby…
Hołduję, zdaje się, tej samej sentencji, co i ty. Coś trzeba robić, żeby się nie nudzić, a emerytura nie dla nas. W pewnym wieku trzeba poważnie pomyśleć o zdrowiu, więc wymyśliłam firmę cateringową. Pracujemy tylko i wyłącznie na świeżych produktach najwyższej jakości. Każda dieta komponowana jest indywidualnie dla konkretnego klienta. Testuję dania na sobie samej. Skaczący cukier opanowałam do tego stopnia, że balansuję na granicy setki i nic! Czuję się jak młody bóg i energia mnie rozpiera.
CZYTAJ TAKŻE: Jagnięcinę daj mi luby!
CZYTAJ TAKŻE: Jacek Bany – szaman chleba
CZYTAJ TAKŻE: Jem zielone