Program lojalnościowy
Opublikowano:
26 września 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Po głośnych tomach „Kanada” i „[beep] Generation” powraca z kolejną książką poetycką. „Utylizacja. Pęta miast” poraża i dopracowaniem, i wielowymiarowością. O balansowaniu między złością a poruszeniem, strategiach samoobrony i literaturze amerykańskiej – z Tomaszem Bąkiem rozmawia Agnieszka Budnik.
AGNIESZKA BUDNIK: Nie po drodze ci z Polską. Łódź jest, delikatnie mówiąc, podejrzana, podobnie Tomaszów. Skąd bierze się u ciebie niechęć do figury miasta? I czy dotyczy tylko tych miejsc, w które tak mocno wrosłeś, czy rozlewa się na cały kraj? Nie da się ukryć, że „Utylizacja. Pęta miast” to w dużej mierze tom pisany złością. To gniew czy frustracja? Poirytowanie nakierowane na to, co na zewnątrz, czy na to, co wewnątrz?
TOMASZ BĄK*: Mam wrażenie, że wchodzę w jakieś niebezpieczne, przemocowe relacje z miejscami, w których przebywam dłużej, niżbym sobie tego życzył (miasta, z którymi wchodzę w luźne związki z reguły są dla mnie dobre). Nie wiem, ile w tym mojej winy, jaki procent wypadków stanowi kiepskie nastawienie i dlaczego nie potrafię po prostu zmienić otoczenia.
Wydaje się, że jakoś nie do końca świadomie wikłam się w różne zależności, które na pozór mają przypominać poukładane życie, a tak naprawdę są polepionymi taśmą izolacyjną złudzeniami.
Teraz na przykład zamknąłem etap łódzki, żeby przynajmniej na rok zakotwiczyć w Tomaszowie, z którego teoretycznie powinno mnie wywiać (i to jak najszybciej), ale może się okaże, że jednak nie, bo nie jest tam tak źle, albo – co gorsza – nie, bo jest źle, ale nie czuję się na siłach na dalszy podbój. Ponadto, co by się nie działo, wszystko zostaje w Polsce, która pozwala sobie na wiele i ma wyraźny problem z wyznaczaniem granic… Więc chyba jednak frustracja z drobnymi plamami gniewu na rzeczach, na które nie mam wpływu. I szczypta pogodzenia z losem, z zwieszonym na kwintę nosem.
Zostałeś okrzyknięty głosem pokolenia, co zawsze dla autora jest nieco niebezpieczne – sprawa z twoją wizją pokoleniowości jest chyba bardziej skomplikowana – nie tyle szukasz doświadczeń generacyjnych, wytwarzając wspólnotę skupioną wokół metryki, co raczej zaznaczasz punkty wspólne, które w ogóle umożliwiają komunikację między ludźmi, którzy niekoniecznie muszą być w tym samym wieku. Wreszcie – czy nie ma to być podkreśleniem ścisłej przystawalności poezji do codzienności?
Zaczynając od końca – tak, poezja to coś, co w jakiś sposób, mimo całej pozornej odświętności, przystaje nie tylko do świata przedstawionego, ale także do realu. Zacząłem to kumać jakoś w gimnazjum i nie sądzę, żeby celem zbudowanej później poetyki było pokazywanie związków poezji z rzeczywistością, bo one istnieją i już – nie bardzo jest o czym rozmawiać. Moje rozumienie pokoleniowości faktycznie może nieco przekraczać ogólnie przyjęte normy metrykalne, ale wynika to z przesunięcia się granic wspólnotowych oraz, spowodowanego upowszechnieniem internetu, nowego sposobu konstytuowania się wspólnot – często chwilowych, skupionych wokół jednej kwestii, mających pewien potencjał w tej konkretnej sprawie, ale tak naprawdę posiadających niewiele punktów wspólnych. Czy obserwowanie tego typu zjawisk sprawia, że jestem głosem pokolenia? Mam nadzieję, że nie, bo wydaje mi się, że każde pokolenie zasługuje na lepszych poetów. Inna sprawa, że nie był to temat przesadnie dyskutowany przed „[beep] Generation”, więc jeśli udało się stworzyć coś w rodzaju platformy/komunikatora, to dobrze, bo bez komunikacji niemożliwe będzie przeprowadzenie żadnej pozytywnej/wypatrywanej zmiany. Zwłaszcza w języku.
Jednym z punktów wspólnych dla członków tak rozumianego pokolenia jest ocena stosunków kapitalistycznych, w tym warunków produkcji, również poezji. Czy prekariat jest tym, co dziś konsoliduje wspólnotę w największym stopniu?
Warunki produkcji w moim przypadku decydują o produkcie finalnym – stać mnie na wiersz, więc produkuję wiersz. Nie chciałbym, żeby był to jedyny punkt wspólny, bo granicą wspólnoty musiałyby być granice środowiska poetyckiego i krytyki. Dlatego też, choćby tematycznie, staram się wykraczać wierszem poza uśrednione pole oddziaływania wiersza. Co nie znaczy, że do końca wiem, jak to zrobić.
A co do samego prekariatu, to myślę, że musi/musimy wypracować jakieś formy zrzeszania się i tworzenia reprezentacji, co jest znacząco utrudnione w sytuacji, w której pracujemy w różnych miejscach, o różnych porach dnia i nocy, w związku z czym nie bardzo jesteśmy w stanie komunikować się bezpośrednio. Całej sprawy nie ułatwia fakt pewnej podejrzliwości wobec wspólnot – a ciężko nie być uprzedzonym do rozmaitych zrzeszeń, obserwując życie publiczne w Polsce.
Pomińmy pytania o zaangażowanie i poetyckie powinności, bo możemy chyba uznać, że spraw etycznych i estetycznych nie da się już rozdzielić, a lewicowość nie polega na okopaniu w światopoglądowych zasiekach, ale dostrzeganiu wszechobecnych rynkowych uwarunkowań. Językowe porządki, wzorem debaty publicznej, mamy jednak właściwie tylko dwa, a przynajmniej dwa, które pozostają najbardziej słyszalne – oba szalenie przemocowe. Czy możliwe jest jeszcze zagospodarowanie miejsca dla odmiennego języka? Jak przeprowadzić taką poetycką stratyfikację, jak mówić, żeby nie popaść w wyświechtaną, frazesową, lewacką dykcję?
Myślę, że takie działania są równie możliwe, co konieczne – wspomniałem wcześniej o pewnym kryzysie reprezentacji.
Wydaje się, że ktoś w którymś momencie po prostu musi zapełnić tę lukę w języku, w przeciwnym razie demokracja straci rację bytu, bo nie będzie interesować nikogo poza ludźmi, którzy czerpią z niej korzyści materialne.
Ryzyko popadnięcia w prosty & tani dydaktyzm oczywiście istnieje, bo istnieje także potrzeba zasięgu, a ten ciężko osiągnąć, tworząc wypowiedź bardziej skomplikowaną niż headline. Niestety, coraz więcej i więcej dokumentów tekstowych ląduje w zakładce TL;DR, skazanych na wieczne nieprzescrollowanie. Jest to poważny problem w sytuacji, w której rośnie stopień złożoności wydarzeń wokół, a punkty odniesienia raczej się oddalają, zamiast przybliżać. Właśnie tutaj upatrywałbym główne źródło sukcesu populistycznych polityków i polityczek – sprawiają wrażenie osób potrafiących sprowadzić złożone zjawiska do poziomu memów, a krzycząc głośniej niż ich oponenci i oponentki, tylko pozornie wyglądają na tych, którzy wiedzą, co robią. Inna rzecz, że populiści doskonale radzą sobie z zarządzaniem metodą konfliktów i otwieraniem kolejnych punktów spornych – od kilku lat ponuro żartuję o tym, że stajemy przed koniecznością importu aktywistów z państw ościennych, co zresztą miewa już miejsce… Jak więc działać? Bardzo chciałbym to wiedzieć – jak dotąd wydaje się, że często jest to tylko odbijanie piłeczki, gra na cudzym terenie, próba obrony stanu posiadania, a nie ugrania czegoś więcej.
Główną strategią będzie więc przechwytywanie języka „wroga”? Jego rozbrajanie? Zdaje się, że tkwisz w ciągłym stanie podejrzenia.
Cóż, duża część mojej metody poetyckiej opiera się na przechwytywaniu języków, które uważam za niebezpieczne. Oczywiście mogę przesuwać akcenty lub próbować wypierać fakt istnienia niektórych dialektów, ale sedno – czyli podejrzliwość właśnie – pozostaje bez zmian. Myślę, że taka postawa, w której jednak jest sporo uporu (choć – co jest tu ważnym dookreśleniem – absolutnie nie nazwałbym go „ślepym”) jest szczególnie cenna w sytuacji, w której zanikają mechanizmy krytyczne, a poszczególne, często zniuansowane wypowiedzi są sprowadzane do postaci sloganu. Zatem jeśli spoglądamy na „Utylizację…” z perspektywy mechaniki pojedynczych tekstów i konstrukcji samego tomu, to tak, faktycznie jest tam dużo o przechwytywaniu.
Który język najbardziej cię drażni?
Ostatnio? Długo by wymieniać, z jednej strony jest to na pewno podniesiony ton głosu czołowych polityków partii rządzącej, którzy krzykiem próbują osiągnąć stan wzmożenia, będący dokładnym przeciwieństwem nirwany. Staram się nie doświadczać tego osobiście, ale czasem docierają do mnie fragmenty wystąpień i po prostu jest mi żal ludzi, którzy słuchają tego na żywo – choć wiem, że niektórzy robią to z własnej woli, co wydaje mi się niebywale perwersyjne.
Na drugą nóżkę – język liberałów strofujących lewicę, która nie rozumie, która nie wie, która nie powinna i tak dalej. Dużo bardziej przykry dla mnie osobiście, bo przychodzący do mojego domu, mimo że nie przypominam sobie prenumerowania go. W dodatku nasączony jakąś dziwną mieszanką litości i pogardy, które jak wiadomo są ze sobą dość mocno splecione.
Oprócz tego klasyka: reklama (zwłaszcza radiowa), zarządzanie zasobami ludzkimi, marketing polityczny, flirt w większości odsłon.
Czy język reklamy nie uczynił największych spustoszeń, choćby przez wzgląd na jego duży stopień zautomatyzowania, a właściwie – samopowielanie się?
Zautomatyzowanie to jedno, dodawanie kretyńskiej muzyczki to drugie, ale największym problemem jest jego wszędobylskość – coraz trudniej wyobrazić sobie miejsce, w którym człowiek nie byłby narażony na kontakt z treściami reklamowymi. Albo inaczej – jak najbardziej da się wyobrazić sobie takie miejsce, problem w tym, że to miejsce po prostu nie istnieje.
Do tego dochodzi ekspansywność i monetyzowanie coraz większej liczby obszarów życia – rzeczy (albo co gorsza właśnie nierzeczy), które jeszcze kilka lat temu nie poddawały się logice rynku, zostały przez niewidzialną rękę – w białych rękawiczkach – skolonizowane. Bardzo ciężko będzie odwrócić ten proces, bo wymagałoby to zmiany schematów myślowych, a te marketingowcom udaje się dosyć skutecznie – i z pożytkiem dla ich mocodawców – utrwalać.
Zatrzymajmy się na muzyce, ale już nie kretyńskiej. To właśnie dzięki muzycznym tropom na przestrzeni książki twoje wiersze pulsują warstwami znaczeń, niespodziewanie skręcają na inne tory. Czy zderzanie porządków, mediów, jest jakimś sposobem, metodą, na powszechne zużycie języka?
Mam nadzieję, że tak. Wiesz, jeśli mamy wpływać na coś/ sięgać po coś, co znajduje się poza poezją, to dobrze skorzystać z mediów, które już są poza nią. Myślę, że to nawet prostsze niż samo to zdanie.
Jeżeli jeszcze o formie, to zatrzymajmy się na chwilę przy coverze. – Ważną postacią dla nowej książki jest bez wątpienia nadal Allen Ginsberg, najjaskrawiej – dzięki coverowi „Wichita Vortex Sutra” – dlaczego zdecydowałeś się właśnie na cover, który nie jest wcale tak popularnym typem wiersza, a pozostaje ciekawym zjawiskiem z zakresu przekładu literackiego?
Jakoś w sierpniu zeszłego roku czytałem „Długi marsz w połowie meczu” Bena Fountaina i w toku akcji powieści natrafiłem na wzmiankę o poemacie „Wichita Vortex Sutra” Allena Ginsberga. Przyznam szczerze, że nie znałem wcześniej tego tekstu, szybko usiadłem do komputera i zacząłem szukać informacji na ten temat. Sam poemat okazał się absolutnie porażający, ale chyba jeszcze ciekawsza była historia jego powstania, ten niebywały romantyzm podróży przez Midwest wyludnionym autobusem, nagrywanie pojedynczych fraz na dyktafon… Kompletnie nie dawało mi spokoju przeoczenie tego tekstu przez polszczyznę – w tamtym momencie nie było żadnego tłumaczenia „Wichity…”, właściwie próżno było szukać jakiegokolwiek śladu po, moim zdaniem, jednym z najważniejszych antywojennych wierszy XX wieku. Przez parę dni dość nerwowo chodziłem po mieście, zastanawiałem się, co mogę z tym zrobić (angielskie słowo „restless” dość dobrze oddaje moją kondycję psychiczną w tamtym czasie) – nie jestem tłumaczem i bardzo wzbraniałem się przed przekładem, bo to mimo wszystko duża odpowiedzialność, ponadto oryginał do łatwych nie należy… Zdecydowałem się na cover, bo z jednej strony pozwalał „nagłośnić” oryginał, a z drugiej zostawiał pewną swobodę, dowolność interpretacji, możliwość dopasowania przesłania do współczesnych kontekstów, osadzenia go w lokalności. Przyznam, że nie było to przesadnie łatwe zadanie, zależało mi na zrobieniu całości za jednym posiedzeniem, by zachować spójność formy, do tego dużym wyzwaniem było „spolszczenie” powłóczystej, muzycznej frazy Ginsberga. Myślę, że efekt końcowy jest względnie satysfakcjonujący, poza tym nie ukrywam, że dużą radość sprawił mi przekład „Wichity…” przygotowany przez Przemka Rojka, a niejako zainspirowany/sprokurowany przez mój cover.
I dalej, tropem Ginsberga: czy „Utylizację” zamierzyłeś jako domknięcie „[beep] Generation”? Czy nowa książka to czas rewizji/ dopowiedzeń do wcześniejszego quasi-manifestu?
Nie było takiego założenia, choć wiem, że niektórzy czytają „Utylizację…” właśnie w taki sposób. Wiesz, nigdy nie chciałem pisać „[beep] Generation” 2.0, nie tylko dlatego, że to byłoby zwyczajnie za proste, ale także dlatego, że mam wrażenie, że przy tej książce bawili się dobrze wszyscy poza mną… Siadając do „Utylizacji…”, chciałem niejako poszerzyć pole walki poprzez szukanie gestów wspólnotowych w jednostkowych doświadczeniach, w uproszczonym rekwizytorium, tworząc opowieść, w której czytelniczka może odnaleźć jakieś tropy z własnego tu-bycia. Stąd bardziej konfesyjny ton tych wierszy, zdecydowanie mniejszy poziom buńczuczności, pewna zmiana wyczuwalna w rytmie kolejnych fraz, mniejsza marszowość, mniej militaryzmu w warstwie brzmieniowej. To są moim zdaniem rzeczy, na które warto zwrócić uwagę przy lekturze tej książki, choć wiadomo, zostawiłem tam trochę aluzji i smaczków dla osób, które czytały poprzednie tomy – myślę, że można to potraktować jako coś w rodzaju programu lojalnościowego. Ale wydaje mi się, że „Utylizację…” łatwiej byłoby wyprowadzić z „Kanady” niż z „[beep] Generation”.
Czytam „Utylizację” jako tom o mówieniu, o potrzebie mówienia, chęci nawiązania dialogu, nieważne jak rozpaczliwej. O nierzucaniu ręcznika wbrew temu, co piszesz o przytłaczającej rzeczywistości.
Cóż, powiedzmy, że utrata wszelkiej nadziei na pewnym etapie pozwala wyzwolić się do działania – tak przynajmniej chciałbym widzieć drugą i trzecią część „Utylizacji…”. Nie wiem, na ile jest w tym działaniu planu i „programu pozytywnego”, a na ile jest to kwestia zwyczajnego wypełnienia czasu i zajęcia czymś głowy, wydaje się jednak, że jest to postawa mimo wszystko w miarę zrozumiała i po prostu zdrowa. Skoro już coś się stało, a mimo to udało się z tego wyjść, to może niech dzieje się dalej? Ot, wicher pędzi chmurkę po błękitnym niebie. Kurs wydaje się kolizyjny, ale może mimo wszystko będzie co zbierać?
Samo ukształtowanie tekstu jest też w wielu przypadkach dość slamerskie – czy kiedykolwiek myślałeś w taki sposób o swoich tekstach? O ich przeznaczeniu scenicznym?
Tu pozwoliłbym sobie na rozgraniczenie tych dwóch rzeczy. Wszystkie moje teksty powstają z myślą o wykonaniu ich na żywo i bardzo dużą wagę przywiązuję do końcowego brzmienia tych kawałków, do tego, by osoba, która znajdzie się po drugiej stronie sceny, wiedziała, że mikrofon trzymam w ręku właśnie z myślą o niej, że w tym tak naprawdę nie chodzi o mnie. Kompletnie inną sprawą jest formuła slamerska, która moim zdaniem niebezpiecznie przypomina pisanie do świeżo zmatchowanej ofiary na Tinderze – dużo w tym wszystkim pozy i mizdrzenia się, a te dwie rzeczy kompletnie mnie nie interesują. Ponadto znam ograniczenia swojego ciała i mam świadomość, że nie zostało ono stworzone do wykonu, z moją kiepską koordynacją ruchową wyglądałoby to po prostu bardzo źle.
Wróćmy jeszcze do „Utylizacji” – konstrukcja książki jest bardzo dopracowana. Mamy w zasadzie do czynienia z dramatem w trzech aktach, grą sprzeczności osadzoną na linii czasu. Jest więc część o rozpadającej się miłości, zgnuśniałych miastach przepełnionych resentymentem i opresyjnej Polsce. Ale – każda z tych części ma jednak swój o wiele mniej negatywny rewers, a wiara w wiersz sinusoidalnie zmienia się w jego groteskowe obnażenie.
Sama konstrukcja tomu dużo zyskała dzięki redakcji Miłosza Biedrzyckiego, który słusznie podpowiedział, z których tekstów lepiej zrezygnować i jak poukładać te, które zostają. Prawdę mówiąc, nie przepadam raczej za tomami poetyckimi dzielonymi na części, jakoś marnie to wypada na ogół, nieco zaburza odbiór. Lubię, gdy układ wierszy sam z siebie tworzy jakąś opowieść, nieco meandruje, wprowadza kolejno nowe wątki. Wydaje mi się, że niepotrzebne są do tego formalne cięcia, te wszystkie prawie puste strony, które niby mają coś zasugerować, a tak naprawdę robią nic i tylko do tego się nadają…
Wiara, nie tylko w wiersz, to jedna z tych fantastycznych cnót, których bardzo chciałbym dostąpić.
Tak naprawdę bardzo rzadko robię coś z pełnym przekonaniem, niewzruszenie, ze słyszalną w głosie pewnością. Raczej jestem wątpiący i niewątpliwie wątpliwy – co wcale nie musi być złym podejściem do wiersza, bo wymusza większą ostrożność i krytycyzm wobec własnych poczynań w pliku notatnika. Mam nadzieję, że z korzyścią dla tego, co potem można tu i ówdzie poczytać.
A co z samą utylizacją? Co jej podlega?
Utylizacji w sensie zniszczenia – wszystko, utylizacji w sensie recyklingu – tylko to, z czego wyciągamy wnioski i czerpiemy otuchę. Na tak ustawionym polu znaczeniowym tom przechyla się bardziej w tę drugą stronę, choć sam tekst (niemalże) tytułowy skupia się na zniszczeniu.
*TOMASZ BĄK (ur. 1991 r.) – kolektyw schizofreniczny. Autor trzech książek z wierszami, ostatnio wydał tom „Utylizacja. Pęta miast” (WBPiCAK, Poznań 2018). Laureat nagrody Silesius w kategorii debiut za tom „Kanada” (2011), za tom „[beep] Generation” (2016) nominowany do nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.
Fot. M. Kaczyński © CK ZAMEK
CZYTAJ TAKŻE: Ironizuję, żeby nie zwariować. Rozmowa z Marcinem Orlińskim
CZYTAJ TAKŻE: Małgorzata Lebda: Ćwiczenia z uważności. Rozmowa z Małgorzatą Lebdą
CZYTAJ TAKŻE: Z hermetycznymi lubię gadać. Rozmowa z Natalią Malek