Moja i twoja apokalipsa. „Tyle radości w jednym zdaniu wstępu” Tomasza Bąka
Opublikowano:
15 lipca 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Tomasz Bąk jest świetnym poetą – z solidnym rzemiosłem, fenomenalnym słuchem i rozpoznawalnym stylem. Ma jednak pecha do krytycznych etykietek, trzeba je od niego odkleić, by zobaczyć jednego z oryginalniejszych współczesnych pisarzy.
POLITYKA? POEZJA!
Poezja we współczesnym polskim życiu literackim jest niszą. Faktu tego nie należy przeceniać ani tym bardziej wyciągać z niego zbyt daleko idących wniosków (co do znaczenia i wartości pisanych dziś wierszy).
Nasza kultura stoi bowiem poezją. Nie chodzi o romantyków – i to nie tylko dlatego, że są dziś mniej ważni, niż wydaje się z pespektywy szkolnego kanonu, który na naszych oczach wraz z reformą oświaty pęcznieje i traci użyteczność.
Kilkoro poetów tworzących w drugiej połowie XX i w XXI wieku zyskało międzynarodowe znaczenie, a nawet rozgłos. Poetki i poeci mówią o naszym świecie, języku, o nas samych rzeczy najciekawsze i najlepiej napisane. Lista wcale nie kończy się na Szymborskiej, Miłoszu, Różewiczu i Zagajewskim… Uznanie niszowości za stan oczywisty, nie wart refleksji, byłoby błędem utrudniającym rozmowę – szczególnie o nowej poezji.
Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku pojawiła się w grupa ówczesnych dwudziestoparolatków, dziś trzydziestolatków, widzących świat oraz traktujących język nieco inaczej, szukających innych niż starsi koledzy i koleżanki inspiracji. Najważniejsi i najbardziej aktywni to Konrad Góra, Szczepan Kopyt, Kira Pietrek, Kamila Janiak, do pokrewieństwa z którymi przyznają się kolejni młodsi autorzy i autorki. Zaliczyć tu można także Tomasza Bąka, który przy okazji debiutu wśród wyżej wymienionych widział swoje estetyczne inspiracje i środowiskowe sympatie.
Tej grupie poetek i poetów towarzyszy rówieśnicza krytyka literacka, która dostrzegła ich odmienność i postanowiła zamknąć w nurt nazwany młodą poezją polityczną. Z zapałem i pomysłowością opisują polityczny charakter, społeczną wrażliwość czy wręcz rewolucyjny potencjał poszczególnych wierszy i tomów, pojedynczych pisarzy i całej grupy.
Zjawisko zasługuje na uwagę, a recenzje na lekturę i polemikę. Kłopot w tym, że taki sposób opisu poezji nie przekłada się na poszerzenie grona jej odbiorców, czasem wręcz przeciwnie, odrzuca czy wyklucza niektórych czytelników. Jest on – wbrew deklaracjom – ekskluzywny w każdym znaczeniu, by nie powiedzieć: wsobny. Nie byłoby to zarzutem, a na seminarium uniwersyteckim nawet pewną zaletą, gdyby nie uproszczenie, któremu podlega tym samym twórczość poetów znaczniej bardziej różnorodnych, niż chce tego zaangażowana (jeśli ten zużyty epitet gdzieś pasuje, to chyba tylko tu) krytyka.
Tomasz Bąk jest w tym środowisku szczególnie doceniany, traktowany jako ważny jego przedstawiciel i w ogóle jako jeden z najważniejszych młodych poetów XXI wieku.
Niezależnie od trafności tych ocen i wypowiedzi samego poety – warto czytać jego wiersze szerzej. Polityczność – nawet jeśli rozumieć ją za fundamentalną i niezmiennie inspirującą definicją Jacquesa Ranciere’a – jest tu tylko jedną z wielu perspektyw.
Na szczęście kolejne książki Bąka doceniano nie tylko w jednym środowisku, a szczególne znaczenie ma dla poety Poznań. Jego debiut, „Kanada” (2011), ukazał się w Wydawnictwie Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury jako rezultat nagrody w Konkursie im. Klemensa Janickiego, który odbywa się co dwa lata w ramach festiwalu Poznań Poetów. Wkrótce potem otrzymał wrocławską nagrodę Silesius za debiut roku 2011. Kolejne dwie książki Bąka, „[beep] generation” (2016) oraz „Utylizacja. Pęta miast” (2018), także zostały opublikowane przez poznańską oficynę.
Ostatni tom poety został wyróżniony Poznańską Nagrodą Literacką w kategorii Nagroda Stypendium im. Barańczaka.
PIOSENKI O KOŃCACH ŚWIATA
„Utylizację. Pęta miast” czytać należy w całości. I choć wybieram jeden wiersz, odsyłam do książki. Wtedy uda się zobaczyć ją inaczej i szerzej, niż tu proponuję. A interesuje mnie, jak pośród zgiełku różnorodnych nawiązań, między opowieścią o końcu miłości a diagnozami teraźniejszości w kryzysie i pochodzącymi z różnych stron obrazami końca nowoczesnej cywilizacji zachodniej, przebiega rozmowa z tradycją.
Przykład „biorę” oczywisty. Od pierwszego wersu nie sposób nie poznać wiersza (i autora) przywołanego przez Bąka w utworze „Tyle radości w jednym zdaniu wstępu”:
W dzień końca świata
Polska jest już tylko kałużą.
Szefowa rządu zlewa w nią stanowiska
zwolenników/przeciwników szczepień,
a człowiek ratuje ośmiornicę przed śmiercią
(wszystko, co robi, robi przed śmiercią).
W dzień końca świata
jest rozpacz gęsta jak żurawinowy kisiel,
czerwona lampka milczy archanielską trąbą,
ulice ciche, knajpy pełne, tylko
dwóch pijaczków tłucze się pod monopolem
i obrysowanym japońskim szrotem
wgryzam się w krawężnik centralnego placu.
A którzy czekali nadejścia łasicokondy,
są zawiedzeni i przeklinają politykę
Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej,
a którzy czekali znaku
Parental Advisory – Explicit Content
mruczą pod nosem wulgaryzmy,
bo przecież nie tak się umawialiśmy,
droga Godzillo na miarę możliwości.
Tylko lokalny sympatyk lewicy, który byłby prorokiem,
ale nie jest prorokiem, bo bierze neuroleptyki,
powiada, podsmażając pomidory na szakszukę:
koniec świata będzie jak faszyzm,
koniec świata nie przejdzie.
Czesław Miłosz – i oczywiście jego „Piosenka o końcu świata” – jest w „Utylizacji…” tylko jedynym z literackich kontekstów. Są wśród nich tak różni dwudziestowieczni twórcy i nurty, jak: futuryści, pokolenie ’68, Wisława Szymborska, Marcin Świetlicki.
Na pierwszy rzut oka widać, że dominującą tradycją jest szeroko rozumiana awangarda. Miłosz zdaje się tu nie pasować, a wręcz (jako polemista tak poezji młodopolskiej, jak i Peipera z Przybosiem) mógłby przeszkadzać. A jednak to właśnie nawiązania do niego wydają się najciekawsze. Zresztą to temat warty osobnego omówienia – twórczość Miłosza w nowej poezji.
Tomik Bąka zaczyna się od motta, którym jest zakończenie wiersza Miłosza „Miasto”. Zacytowany utwór natomiast jest parafrazą pierwowzoru czy poetyckim coverem (jak powiedziałby Andrzej Sosnowski). Oba wiersze pochodzą z tomu „Ocalenie”, który w zgodnej opinii historyków literatury i krytyków uchodzi za arcydzieło, książkę, bez której trudno sobie wyobrazić polską poezję powojenną.
W „Ocaleniu” Miłosz proponuje nową formę poezji po katastrofie, po wojnie i Zagładzie oraz rozlicza się między innymi z własną przeszłością jako katastrofisty, a także z awangardą jako poetyką i utopią społeczną oraz poezją czasu wojny, szczególnie z (jak nazywają ich podręczniki) „poetami spełnionej apokalipsy”. Tom jest obszerny i bogaty w wybitne utwory, zawiera między innymi dwa cykle: często przywoływany „Świat (poema naiwne)” oraz równie ważny, choć rzadziej komentowany, „Głosy biednych ludzi”.
„Piosenka o końcu świata” jest wstępem do drugiego cyklu, w którym poeta oddaje głos bohaterom opowiadającym o upadku ich prywatnego świata i o głębokim kryzysie cywilizacji zachodniej.
Ta zainspirowana anglosaskim modernizmem (przede wszystkim Thomasem Stearnsem Eliotem i Wystanem Hugh Audenem) metoda budowania persony lirycznej – oddawania głosu bohaterom, z którymi nie zawsze autor albo czytelnik mogą się łatwo utożsamić – stała się potem punktem odniesienia dla wielu autorów, między innymi: Herberta i Pana Cogito, Szymborskiej, Barańczaka i N.N., Juliana Kornhausera oraz Bąka i człowieka-pizdy, bohatera „[beep] generation”.
Różnica wydaje się drobna, a jednak jest zasadnicza. Miłosz wyraźnie dystansuje się wobec świata przedstawionego i bohaterów swojego cyklu. Pisze z pozycji poety, charakterystycznej dla poezji dziewiętnastowiecznej, nieobcej jeszcze także na przykład skamandrytom.
Taki poeta widzi i rozumie więcej, szczególna jest też jego społeczna rola. W Polsce to przekonanie panowało do 1989 roku, autorytetami moralnymi, społecznymi, życiowymi po prostu byli i dojrzały Herbert, i młode wtedy pokolenie ’68.
Dla Bąka to już oczywisty anachronizm. On jest między bohaterami swojego wiersza, jeździ „obrysowanym japońskim szrotem” i parkuje na „centralnym placu”. U niego ironia bywa empatyczna, a dystans niezauważalnie przejść może w utożsamienie. Oznacza to jednak również, że wyraźniej widać poglądy i postawy, z którym się nie zgadza.
KOMUNIKACJA, UTYLIZACJA – SZTUKA
Książkę z 2018 roku można czytać jako wielowątkowy poemat, któremu rytm nadają powracające motywy i frazy. Składają się one na trudny do podrobienia i spójny idiom tych wierszy oraz wzmagają wieloznaczność, bo przecież każde powtórzenie znaczy co innego. Współtworzą literacki, krytyczny zapis odmian współczesnej polszczyzny: potocznej i medialnej, prawniczej i ekonomicznej, studenckiej i prekariackiej, religijnej i popkulturowej, urzędniczej i literackiej…
Wymieniam chaotycznie i niekompletnie, ale taki język wyziera spod poetyckiego rygoru – trudny do ogarnięcia, mówiący nami. Rozproszony i hegemoniczny naraz.
O poetyce autora „Kanady” nieco już napisano, a warto byłoby więcej, szczególnie po ostatnim tomie. Bąk przeprowadza swoistą utylizację (tytuł tomu to także nazwa poetyckiej techniki) języka i wyobraźni. Podobna jest ona do recyklingu Tadeusza Różewicza z późnych poematów (szczególnie z lat 90.) czy literackiej strategii Doroty Masłowskiej.
Tomasz Bąk dowcipnie przepisuje Czesława Miłosza na współczesność. Struktura „Piosenki o końcu świata” ma w „Tyle radości w jednym zdaniu wstępu” swój współczesny odpowiednik, chciałoby się powiedzieć: aktualizację.
W pierwszej strofie idyllicznemu obrazowi człowieka żyjącego w zgodzie z naturą odpowiada obraz fałszywego konsensusu społecznego zastępującego prawdziwy spór. Spokój i zgoda, jeśli są pozorem zasłaniającym rzeczywistość, nie mogą być wartościami nadrzędnymi.
Wówczas filmik z internetu, na którym ktoś ratuje ośmiornicę i wrzuca ją w fale (łatwo go znaleźć w dowolnej wyszukiwarce), nie jest już tylko zabawną ciekawostką. Staje się metonimią emocjonalnej protezy, którą łatwo wyręczyć się w relacjach z rzeczywistością, gdy te wymagają wiedzy czy działania – albo i tego, i tego.
Rzecz, oczywiście, nie w troskliwym geście wobec zwierzęcia, ale w sposobie odbioru tego zdarzenia w sieci. W takiej wersji: medialnej, politycznej, masowej zaprzężone do marketingu arkadyjskie morze – gdzie jak u Miłosza „skaczą […] wesołe delfiny” – zamienia się w kałużę.
Dwie kolejne strofy u obu poetów operują napięciem między różnymi wyobrażeniami o rzeczywistości. Sprawą oczywistą jest, że obraz świata składa się w dużej mierze ze zmieniających się konwencji tego, co mamy w danej epoce za realistyczne. Uważany za osadzonego w zmysłowej rzeczywistości realistę Miłosz często odwołuje się do skonwencjonalizowanych wyobrażeń malarskich, szczególnie do nowożytnych scen rodzajowych.
Nie inaczej jest i tym razem. „Piosenka o końcu świata” nawiązuje do wyobrażeń codzienności na obrazach – od Piotra Bruegla Starszego („Pejzaż z upadkiem Ikara”?) po Claude’a Moneta („Kobieta z parasolem”?). To również rzecz godna osobnego, rozbudowanego komentarza. Co ważne, dla Miłosza sztuka wzmacnia nasz kontakt z rzeczywistością, właściwie go umożliwia, obraz i wiersz są tu sprzymierzeńcami, dlatego nie trzeba podawać źródła inspiracji, ani tym bardziej ironicznie odcinać się od niego. Tak rozumiana sztuka wzmacnia wyobraźnię, staje po stronie różnorodności i nieprzewidywalności życia. Po prostu – ocala.
Bąk również odwołuje się do wzroku, ale jego punkt odniesienia jest inny. Jako uczestnik późnonowoczesnej cywilizacji obrazkowej wybiera film gatunkowy.
Tomasz Bąk w przeciwieństwie do Miłosza nie szuka odbicia czy projekcji codzienności (raczej sugeruje, że jest tam ona nieobecna), ale odzwierciedlenia lęków, popkulturowych i fantastycznych obrazów zagrożenia oraz zapowiedzi apokalipsy.
Znakomicie uosabia je Godzilla – japońsko-amerykański potwór, bohater dziesiątków filmów i komiksów, pierwotnie japońska odpowiedź na możliwość kolejnego użycia bomby atomowej. Nie dziwi, że Darek Foks umieścił ten wiersz (i dwa inne) Bąka w „Zawrocie głowy”, bardzo ciekawej i obszernej „antologii polskich wierszy filmowych”.
Ironiczną Godzillą „na miarę możliwości” zagrażającą w tomie Bąka współczesnej Polsce jest łasicokonda (także nawiązanie filmowe, kto widział „Anakondę”, ten wie). Potwór (i neologizm) w swej groteskowości raczej uroczy niż groźny – przemawiający do wyobraźni, choć trudny do wyobrażenia.
„APOKALIPSA TU I TERAZ”
Żyjemy w epoce, w której język apokalipsy należy do naszego codziennego wyposażenia retorycznego. Cywilizacją osuwającą się w przepaść z różnych przyczyn straszą politycy lewej i prawej strony. O zagładzie gatunków jako skutku antropocenu piszą przyrodnicy. Jeśli nie zmienimy gospodarki i nawyków – skończy się cywilizacja, jaką znamy, ostrzegają ekolodzy…
To komunikaty z różnych porządków i nie należy ich ze sobą zrównywać czy, by sparafrazować czytany wiersz, zlewać do jednej kałuży. Łączy je jednak język apokalipsy, który kulturze europejskiej towarzyszy od jej początku.
Nowoczesna filozofia poświęciła apokalipsie sporo miejsca, by przywołać tylko klasyczne teksty Fryderyka Nietzschego czy Martina Heideggera. Nie będę streszczał i wymieniał, wskażę tylko, że w ostatniej dekadzie ukazało się kilka ważnych książek klasyków dwudziestowiecznej humanistyki wprost dotykających tego zagadnienia: Giorgia Agambena „Czas, który zostaje. Komentarz do Listu do Rzymian” (tłum. pol. 2009); Jacoba Taubesa „Apokalipsa i polityka. Eseje mesjańskie” (tłum. pol. 2013); Jacques’a Derridy „O apokalipsie” (wyd. pol. 2018) czy René Girarda „Apokalipsa tu i teraz” (wyd. pol. 2018). Warto także wymienić fenomenalną książkę Franka Kermode „Znaczenie końca” (wyd. pol. 2010).
To konteksty, które warto wziąć pod uwagę przy lekturze nie tylko wierszy Bąka. Wskazuję na nie, ponieważ dostrzegam w jego poezji ostrzeżenie przed uproszczeniem i efekciarstwem.
Koniec świata to może także koniec jednej ideologii.
Bąk z pewnością opisuje precyzyjnie i z niechęcią mechanizmy liberalnej demokracji i późnego kapitalizmu, ale ma także dystans do ideologii, która widząc w liberalizmie dopust boży, proponuje utopię. Wedle dobrze znanego mechanizmu zjawisku zdefiniowanemu jako apokaliptyczne – przeciwstawia arkadię nowego świata. Dlatego „lokalny sympatyk lewicy” jest nie tylko pod względem zamiłowania do pomidorów podobny do „siwego staruszka” z wiersza Miłosza.
Tamten miał rację, dostrzegając apokalipsę w codzienności. Albo (mówiąc inaczej) w doczesności – transcendencję, w teraźniejszości – wieczność. I nie potrzebował do tego deklaracji religijnej. Zdawał się mówić, że wojna była straszna, ale to niejedyna apokalipsa, która dotknie człowieka – i nie najważniejsza. Ten drugi zdaje się przestrzegać przed lekceważeniem apokaliptycznego wymiaru rzeczywistości, które jest tyle lekceważeniem realnego niebezpieczeństwa, ile uproszczonym widzeniem rzeczywistości.
MARCIN JAWORSKI – literaturoznawca, krytyk literacki; nauczyciel akademicki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza; kurator Festiwalu Fabuły organizowanego przez Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu; sekretarz Poznańskiej Nagrody Literackiej. Ostatnio wydał „Świat nieliryczny. Studia i szkice o poezji współczesnej” (2018) oraz antologię „Barbarzyńcy, klasycyści i inni. Spory o młodą poezję w latach 90.” (2018).
CZYTAJ TAKŻE: Między nami. „Niedyskrecje” Piotra Sommera
CZYTAJ TAKŻE: Za dużo świata. „Na dwóch i na czterech łapach” Krystyny Miłobędzkiej
CZYTAJ TAKŻE: Poezja i dobro wspólne: „Ofiarowanie Ifigenii” Zbigniewa Herberta
CZYTAJ TAKŻE: Program lojalnościowy. Rozmowa z Tomaszem Bąkiem